Nowy film Ridleya Scotta napędzany dawką "towaru" wprost z Bronksu zgrabnie meandruje między mieliznami gatunku. Spełnienie amerykańskiego snu okazuje się koszmarem, a ambicja i pomysłowość
My sprzedajemy tylko kolorowym. To zwierzęta, więc po co im dusza? - stwierdza w filmie wszechczasów ("Ojciec chrzestny", 1972) jeden z włoskich donów. W "American Gangster", którego akcja rozgrywa się ćwierć wieku po wydarzeniach z mafijnego fresku Coppoli, sytuacja zostaje odwrócona: najpoważniejszy dostawca narkotyków w Nowym Jorku ma czarną skórę i nazywa się Frank Lucas (Denzel Washington). Sprowadza on heroinę wprost ze źródła w Wietnamie, dzięki czemu jego Blue Magic jest dwukrotnie czystszy niż oferta konkurencji. Interes idzie w najlepsze, ściągnięta z południa rodzina wyraża podziw i dumę, a w dodatku na horyzoncie pojawia kobieta, z którą Frank mógłby spędzić resztę życia. Nowy film Ridleya Scotta napędzany dawką "towaru" wprost z Bronksu zgrabnie meandruje między klasyką gatunku. Spełnienie amerykańskiego snu okazuje się koszmarem, a ambicja i pomysłowość bardo często korespondują z pychą i głupotą. Kim jest Lucas? Symbolem antycypacji czarnej rasy, która sukces może osiągnąć jedynie na ścieżce zbrodni? Dużo bardziej kusi interpretacja stricte polityczna - "American Gangster" trafił bowiem do kin w USA w trakcie nasilającej się kampanii prezydenckiej. Startuje w niej Barack Obama, który cieszy się wielkim poparciem wśród śmietanki hollywoodzkiej. Wątpię, by kandydat Demokratów chciał się utożsamiać z nowojorskim przestępcą, ale obaj reprezentują ten sam interes – chęć mądrego kierowania swoją społecznością. W momencie, gdy Lucas przejmuje wpływy na mieście, zaczyna się nim interesować oddział do walki z narkotykami pod dowództwem niewyżytego seksualnie Richiego Robertsa (Russel Crowe). Obaj antagoniści stanowią dwie strony medalu amerykańskiej demokracji. Już w "Gangach Nowego Jorku" pokazano, że zrodziła się ona wśród morderstw i rozpusty, a nie na sympozjach naukowych. Amerykanie wierzą, że bandzior ma takie samo prawo do bycia bohaterem jak odważny szeryf. Czy jednak triumf przestępczości prowadzi do pozytywnych wniosków? Zawsze w pobliżu potrzeba więc stróża prawa, który sprowadzi świat na tory równowagi moralnej. "American Gangster" ogląda się z przyjemnością, ale bez zaangażowania. Trudno w tym filmie o sympatię czy niechęć – Scott woli zimne przystawki od potraw na ciepło. Wygląda na to, że reżyser sam wpompował sobie w żyły dawkę Błękitnego Czaru i bez emocji, ale z zegarmistrzowską precyzją nakręcił mechanizm fabularny. Mam nadzieję, że strzykawka, której użył, była czysta.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu