Ponoć ogromny sukces filmu o trzech śpiewających wiewiórach zaskoczył nawet jego producentów. Tymczasem jak czytam w pressbooku, kariera włochatego Alvina i jego braci toczy się gładko od prawie pół wieku. Przez ten czas trio gryzoni zdążyło wydać kopę bestsellerowych płyt, zagrać w kilku produkcjach animowanych i zaskarbić sobie serca kolejnych pokoleń amerykańskiej dzieciarni. A jak będzie z polską widownią? Film Tima Hilla nakręca sprężynę dobrej zabawy dzięki tytułowym bohaterom. Ich osobowość jest jak paliwo rakietowe zdolne napędzać gruchota, czyli otrzaskaną prorodzinną fabułkę. Gdy drzewo, które zamieszkują Alvin, Teodor i Szymon zostaje ścięte, nasze wiewiórki trafiają do miasta. Spotykają tam Dave'a (Jason Lee) - nieudacznika próbującego dorobić sobie na boku komponowaniem piosenek. Losy całej czwórki splotą się na dobre, gdy wyjdą na jaw niesamowite możliwości wokalne braci. Reżyser z nonszalancją godną egzaltowanego sześciolatka omija wszelkie dziury logiczne. Zamiast wpaść z hukiem w którąś z nich, zręcznie spuszcza na widza zasłonę dymną złożoną z jarmarcznych cudeniek. Film stanowi całkiem cwaną satyrę na cyniczny przemysł muzyczny (za scenariusz odpowiada współtwórca "Simpsonów"). Głównym czarnym charakterem jest tutaj wyluzowany na siłę właściciel wytwórni próbujący przerobić futrzany tercet z klasą na odpustowy boysband (lśniące dresy przywodzą na myśl rodzime zespoły disco polo). "Alvin i wiewiórki" to znakomity przykład na obłudę Hollywood. Piętnuje się w nim marketing za wszelką cenę, czego symbolem są sterty pluszowych przytulanek. Ciekawe czy po seansie znajdzie się choćby jedno dziecko, które nie zechce stać się właścicielem jednej z nich?
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu