Nie ufam lekarzom. Od dziecka od nich stronię. Kojarzą mi się bowiem z bólem i przekraczaniem cielesnej strefy komfortu. Z wiekiem niechęć ta tylko się nasilała. Obecnie uważam, że nikt normalny nie zostaje z własnej woli lekarzem. Bo kto chciałby się babrać w czyichś flakach. W moich oczach są to sadyści, którzy stanowią jedno z głównych zagrożeń dla życia człowieka. Każdy w moim otoczeniu może przytoczyć historię, jak to jakiś lekarz wyrządził mu bądź jego rodzinie krzywdę. Mało jest też przykładów sytuacji, w której lekarz kogoś wyleczył. Najczęściej mają oni przecież problem nawet z postawieniem diagnozy, bo każdy wymyśla inna. A i tak najczęstszym sposobem leczenia, jaki stosują, jest usunięcie chorej części ciała. Filmowi doktorzy nie są wcale lepsi. Ich częstym obiektem zainteresowania jest ludzki mózg. W "Łowcy umysłów" pewien konował usilnie próbuje dobrać się do głowy Christophera Walkena.
Szeregowiec James Reese (Christopher Walken) to niespokojny duch. Mimo tego, że jest żołnierzem, to ma problemy z subordynacji oraz przyjmowaniem rozkazów od przełożonych. W życiu prywatnym również pakuje się ciągle w kłopoty z uwagi na swój wybuchowy charakter. Po kolejnym ze swoich wybryków zostaje zatrzymany przez żandarmerię wojskową. Jego przypadek zwraca uwagę pewnego Majora (Ralph Meeker), który szuka ochotników do eksperymentalnego programu medycznego. Ponieważ u Reese'a komisja diagnozuje schizofrenię, zostaje on wysłany na leczenie do znajdującego się we Frankfurcie szpitala psychiatrycznego. Tam trafia pod opiekę doktora Fredericka (Joss Ackland), który pracuje właśnie nad przełomowym rozwiązaniem leczenia agresji wśród pacjentów. Reese szybko jednak orientuje się, że za badaniami lekarza kryje się jakaś mroczna tajemnica.
"Łowcy umysłów" to na nie kino spektakularne. Przypomina raczej, jeśli chodzi o formę jakiś teatr telewizji. Operuje w kilku lokacjach oraz posiada kameralny nastrój. Film skupia się na emocjach oraz wzajemnych relacjach postaci. Mamy tu do czynienia z kilkoma konfliktami osobowości. Każda w sumie interakcja podszyta jest tutaj jakimś napięciem wynikającym z różnic charakterów. Celuje w tym zwłaszcza główny bohater. Jest to młody, niepogodzony z rzeczywistością człowiek. Nie uznaje autorytetów, prezentując cyniczną postawę wobec świata. Te mechanizmy obronne ukryć mają jego głęboki lęk przed ludźmi i życiem. Mimo to jest zdolny do aktów empatii oraz współczucia. Jego priorytetem jest wolność osobista. Ceni sobie niezależności. Nic zatem dziwnego, że buntuje się, widząc jak pacjenci szpitala, sprowadzani są do roli doświadczalnych szczurów. Wcielający się w postać Jamesa Reese'a Christopher Walken pokazuje tu cechy, z jakich w późniejszych latach zasłynął. Jest pozornie wycofany i zobojętniały, a w jego grze istotna funkcje odgrywa mowa ciała.
Określanie filmu w reżyserii Bernarda Girarda mianem dzieła science fiction można uznać za mylące. Nie jest to bowiem obraz, który zawiera bardzo futurystyczne elementy. Badania ukazane w produkcji są podobne do tych, jakie psychiatrzy i chirurdzy poradzą od lat, również obecnie. Są pewne schorzenia, które leczy się także poprzez wszczepienie w mózg pacjenta specjalnych urządzeń mających poprzez elektryczne impulsy stymulować umysł chorego. "Łowców umysłów" zdefiniować można raczej jako dramat obyczajowy. Traktuje on o roli jednostki w społeczeństwie i istocie jej tożsamości. Zadaje pytania o to, gdzie leży granica między godnością człowieka a prawem państwa do ingerowania w jego wolność i niezależność. Zakończenie dzieła sugeruje, że system jednak zawsze ostatecznie wygrywa i potrafi, że nawet najbardziej krnąbrni obywatele ugną kark pod jego naporem.