Bogaci bankruci

Tym, co broni sequel, jest przyzwoite tempo, szczypta slapstickowego humoru i kinetyczna energia scen akcji: zrealizowanych w komputerze, ale nienagannych technicznie i pomysłowych. Najlepsza z
Nie wiem, jakie substancje przyjmowali scenarzyści komiksu o przygodach Wojowniczych Żółwi Ninja, ale gdyby odpalili działkę innym architektom naszego dzieciństwa, skończylibyśmy zapewne w kaftanach bezpieczeństwa. Oto zmutowane, nazwane na cześć renesansowych mistrzów malarstwa gady szusują na deskorolkach po nowojorskich kanałach i wsuwają pizzę (bywa, że z bitą śmietaną). Pod swój ogon przygarnął je gadający szczur, który nauczył się sztuk walki, podglądając w akcji mistrza ninjitsu. Wśród ich przeciwników znajdziemy m.in. wielki mózg z innego wymiaru, geniusza zbrodni, który przebiera się za samuraja, naukowca zamienionego w człekokształtną muchę (i z muchą u szyi), a także dwa kolejne mutanty: nosorożca i guźca, których imiona zostały zainspirowane stylami muzycznymi. W sukurs idzie bohaterom dziarska reporterka, psychopata z maską hokejową na twarzy oraz żaby-punkowcy w hawajskich koszulach. I tak dalej, w ten deseń. 


Na przestrzeni lat zmieniały się media (od telewizji przez kino i gry wideo po musicale sceniczne) oraz gatunki, zmieniał się rozkład kanałów i faktura żółwich skorup. A jednak kampowy rdzeń produkcji pozostawał nienaruszony. Daleki jestem od opinii, że "Żółwie" w wersji Michaela Baya – opowiadane z kamienną twarzą, utrzymane w mrocznej tonacji kolorystycznej i pozbawione wizualnych ornamentów lat 90. – są plamą na honorze serii. W kontekście składowych tej opowieści jest to konwencja absurdalna jak każda inna i równie skutecznie pracuje na kiczowaty urok produkcji. Przeszkadza mi natomiast, że scenarzyści poszli po linii najmniejszego oporu i po raz kolejny próbują nam sprzedać ten sam film. "Wyjście z cienia" nie realizuje nawet podstawowej zasady sequela. Więcej, mocniej, szybciej? Nie tym razem. 

Bohaterowie znów tłuką zamaskowanych zbirów, Megan Fox ponownie gra tyłkiem i wydętymi ustami, z kolei operator wciąż choruje na ADHD. Nawiązania do komiksów i kreskówek idą w dziesiątki, wewnętrzną logikę wydarzeń poświęcono na ołtarzu ogłuszającego spektaklu, a producenci dwoją się i troją, by spieniężyć nasz sentyment. Jak niewiele w tym jednak polotu i szacunku dla fanów, widać dopiero w scenach, w których pojawiają się kultowe postaci: Casey Jones oraz Krang. Ten pierwszy, w oryginale lump i domorosły mściciel, okładający bandytów kijami do najróżniejszych sportów (od krykieta po baseball), tutaj jest gładkolicym harcerzykiem i zapalonym hokeistą. Ten drugi zostaje wprowadzony w tak kuriozalny i mało efektowny sposób, że będziecie się zastanawiać, czy ktoś w ogóle zapłacił montażyście. Z tej inscenizacyjnej impotencji wynika zresztą największy feler produkcji, czyli wątek starcia charakterów, braterskich niesnasek, przepychanek o sprawy fundamentalne oraz o kawałek pepperoni – w poprzednim filmie oddany bezbłędnie, tutaj sprowadzony do zaledwie paru linijek dialogu.
 
   

Film wchodzi do kin wyłącznie z polskim dubbingiem i mówiąc szczerze, trudno mi zrozumieć tę decyzję dystrybutora. Jest zbyt brutalny dla dzieciaków, a wysiłki tłumaczy raczej odstraszą nostalgicznych rodziców. Nie mam na przykład pojęcia, w jakim kluczu grają aktorzy: Tyler Perry sprawia wrażenie, jakby uderzał w nuty autoironii, chociaż tembr głosu sugeruje raczej metodę Stanisławskiego. Will Arnett ma kilka dobrych scen, lecz głos, który wydobywa się z jego gardła całkowicie odwraca uwagę od ciekawej ekspresji. Rozmaite onomatopeje i bojowe okrzyki nieustannie kalają nasze bębenki słuchowe, całość wydaje się "odklejona" od tekstu i kiepsko zsynchronizowana. Słowem, gwałt przez uszy. 

Tym, co ostatecznie broni sequel, jest przyzwoite tempo, szczypta slapstickowego humoru i kinetyczna energia scen akcji: zrealizowanych w komputerze, ale nienagannych technicznie i pomysłowych. Najlepsza z nich, rozgrywająca się na pokładzie lecącego samolotu, pokazuje, że mógł być z tego całego bałaganu jakiś pożytek. Że w tę kampową formę można było wlać zarówno komedię charakterów, jak i bezpretensjonalny pastisz kina akcji spod znaku "Szybkich i wściekłych". Niestety, ryzyko jest w Hollywood niestabilną walutą. Bay i jego marionetkowy reżyser  Dave Green nakręcili kolejny film według matematycznego wzoru. W myśl zasady, że ambicja jest ostatnim bastionem bankruta.
1 10
Moja ocena:
4
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?