KINO: Brytyjscy aktorzy po drugiej stronie oceanu

www.kino.org.pl /
https://www.filmweb.pl/news/KINO%3A+Brytyjscy+aktorzy+po+drugiej+stronie+oceanu-39529
Brytyjscy aktorzy po drugiej stronie oceanu: Wszystkiemu winien jest Szekspir

Nie tak dawno Helen Mirren rozbiła amerykański "bank nagród" - Złote Globy, nagrody Kół Krytyki Filmowej Nowego Jorku, Detroit, Chicago, na koniec Oscar za tytułową rolę w filmie "Królowa". Do tegorocznego Oscara nominowanych było troje innych brytyjskich aktorów - Judi Dench, Kate Winslet i Peter O'Toole. Jak to się dzieje, że nad Tamizą znaleźć można tylu aktorów światowej extra-ligi? I jak to się stało, że dopiero teraz doczekali się za Atlantykiem tak wielkiego uznania? Podobno wszystkiemu winien jest Szekspir.

Przez całe dekady do Hollywood docierali znad Tamizy aktorzy o określonym "emploi": amantki i amanci. Vivien Leigh, Jean Simmons, Deborah Kerr, Robert Donat, James Mason, David Niven - jedynie aktorzy typu "glamorous" mogli liczyć w Hollywood na fortunę i sławę. Z tej przyczyny swój drugi dom znacznie później znalazły tam Joan Collins, filmowa diva, oraz Jane Seymour, Angielska Róża - "English Rose". W którymś z wywiadów Collins oświadczyła, trafiając w samo sedno: "Przyjechałam do Hollywood, ponieważ w Londynie powiedziano mi, że niestety nie mam wyglądu "dziewczyny z sąsiedztwa", więc moje szanse na karierę w filmie brytyjskim są mizerne". Wyzywająca uroda zapewniła jej miejsce w "Dynastii" - panteonie telewizyjnych supergwiazd. Inaczej Helen Mirren. Jedna z najchętniej angażowanych aktorek Wielkiej Brytanii, w Los Angeles była przez wiele lat bezrobotna - właśnie z powodu aparycji "dziewczyny z sąsiedztwa", które tak pomogła jej w Londynie! Sprawy szły na tyle źle, że w amerykańskiej kinowej wersji popularnego angielskiego serialu "Główny podejrzany" jej rolę (detektyw Jane Tennyson) zagrała jakaś hollywoodzka gwiazdka.

Laureatka Oscara, Minnie Driver, Kate Beckinsale, Rachel Weisz, Keira Knightly, Daniel Day-Lewis, Hugh Grant, Rupert Everett, Ewan McGregor, Clive Owen. Niektórzy z nich to świetni aktorzy, ale wydaje się, że w polityce castingowej Hollywood talent bywa jedynie pożądanym dodatkiem.

Kino amerykańskie wciąż potrzebuje aktorów typu "glamorous", młodych i olśniewająco pięknych jak Michelle Pfeiffer czy Julia Roberts, a jeśli już poszukuje charakterystycznych, to ma w zapasie własną stawkę z Meryl Streep czy Glenn Close na czele. I - mimo protestów i awantur feministek - taki stan trwał przez całe dekady. Podczas gdy europejskie festiwale w Cannes, Wenecji czy Berlinie honorowały Helen Mirren, Kathy Burke czy Björk, z Los Angeles znakomitości aktorskie wyjeżdżały z pustymi rękami. Oczywiście, w historii Oscara znajdziemy chlubne wyjątki, które jednak potwierdzają tylko regułę. W 1940 roku statuetkę otrzymała Vivien Leigh (amantka), w 1966 - Julie Christie (także amantka), w 1990 - Judi Dench, ale w kategorii aktorki drugiego planu, i tylko w 1993 roku spośród czterech nominowanych aktorek: Michelle Pfeiffer, Susan Sarandon i Catherine Deneuve i Emmy Thompson, Oscar dostał się ni stąd ni zowąd Thompson ("Powrót do Howards End"). Na ogół jednak obowiązuje norma: nominacja - owszem, ale sam Oscar - dla aktora(-rki) amerykańskiego, a decydują o tym rekiny finansjery z Wall Street. To oni finansują przeboje, oni inwestują w produkcję i promocję hitu, i chcą mieć swoje pieniądze wraz z odsetkami z powrotem. A nagroda Oscara stanowi przecież w zabiegach marketingowych i sprzedaży filmu silny i skuteczny argument.

Jednak czasy się zmieniają. Skoro dziś brytyjskie studia pracują pełną parą, inwestuje się w nowe produkcje, oferuje świetnych realizatorów, tanie obiekty i plenery oraz wysokiej klasy efekty specjalne i wszystkie te dobra można mieć za znacznie mniejsze pieniądze niż w Los Angeles, hollywoodzcy producenci realizują w Londynie sporo filmów, czerpiąc pełną garścią z tych dobrodziejstw. A w filmach coraz częściej widuje się Anglików. Przecież są niedrodzy, na miejscu, a brytyjski BECTU bywa mniej restrykcyjny niż amerykańskie związki zawodowe. No i niemal wszyscy studiowali w Royal Academy of Dramatic Art (RADA), a potem przeszli klasyczny trening teatralny. Nie tylko pierwsza liga, ale i ci, którzy na zawsze pozostali aktorami drugiego czy trzeciego planu. Tak po prostu działa tutaj system: najpierw studia aktorskie, a potem - na zasadzie zdrowej trójpolówki - praca w filmie, w telewizji oraz w teatrze. Z podkreśleniem - "w teatrze". Niezbędny jest klasyczny trening teatralny. Tak więc wszystkiemu winien jest Szekspir.

Rzecz w tym, że większość amerykańskich aktorów w życiu nie widziała teatru od strony kulis. Jedynie wąska gwiazdorska elita uczyła się a to w słynnym nowojorskim Actor's Studio Lee Strasberga, a to w American Academy of Dramatic Arts, to znów w Herbert Berghof Studio czy Juilliard School. Wiele amerykańskich legend nie miało nic wspólnego z mozolną i systematyczną nauką zawodu. Owszem, kiedyś Humphrey Bogart pracował w teatrze, ale jako kierownik sceny, a Jack Nicholson zaczynał karierę od chłopca na posyłki w MGM. Chlubnymi wyjątkami są Dustin Hoffman i William Hurt. Ale młodsze pokolenie - nazwijmy je "Tom Cruise Generation" - w ogóle nie zawraca sobie głowy edukacją. Od czego cała gigantyczna machina promocyjna? Po co ten cały mozół, kiedy i tak o ostatecznym kształcie filmu decyduje sztab ludzi, zajmujących się wizualnymi i dźwiękowymi efektami komputerowymi?

W Wielkiej Brytanii - inaczej. Ogromna większość aktorów studiuje w szkole aktorskiej, a potem przechodzi teatralny trening w RSC, Old Vic, National Theatre, na londyńskim West Endzie lub na prowincji, gdzie znajdziemy - w Brighton, Chichester, Edynburgu - sceny znakomite. A że w tutejszych teatrach wiele Szekspira i klasyki, więc jest to "aktorski trening klasyczny". Co dzieje się potem? Wystarczy posłuchać jak swoje kwestie wypowiadają Helen Mirren czy Judi Dench: ustawienie, głębia, brzmienie, pełna kontrola nad głosem - od razu słychać, że jest to "instrument pracy" po wieloletnim treningu. Peter O'Toole nie recytuje a "pieści głosem" słynny XVIII sonet Szekspira, jak to opisał pewien krytyk. Przysłuchajmy się, jak podaje tekst Emma Thompson, Ken Branagh czy choćby Kate Winslet w "Rozważnej i romantycznej"".

Doświadczenie teatralne uczy także umiejętności budowania postaci w jej procesie rozwojowym. Aktorzy zajmujący się jedynie filmem takiej umiejętności nie posiadają - choćby z uwagi na nie-linearny, a-chronologiczny proces powstawania filmu.

Ale jest coś więcej. Amerykanie zawsze pracowali nad pokazywaniem "zwyczajnego życia". Słynna Metoda z Actor's Studio Lee Strasberga koncentruje się przecież na realizmie. Ma być "jak w życiu". Natomiast aktorzy brytyjscy ze swoim teatralnym doświadczeniem uznają dramat za coś więcej niż jedynie "kawałek życia". Że przytoczę starą, ale wciąż aktualną anegdotę z planu "Maratończyka" Schlesingera: oto trwają przygotowania do sceny na bieżni, Laurence Olivier siedzi w fotelu popijając z brytyjską flegmą lemoniadę, a Dustin Hoffman biega po schodach, chcąc uzyskać efekt zadyszanego biegacza. Olivier przygląda mu się ze zdumieniem, a potem pyta: "Dustin, czy nie możesz tego po prostu zagrać?"

Dziś amerykańską i brytyjską kinematografię dzieli wszystko - począwszy od celów, zadań, etosu, rodzajów uprawianych gatunków, systemów rekrutacji aktorów. Amerykańskie kino akcji - gwiazda plus efekty komputerowe - nie pozostawia wiele miejsca na odkrywanie głębi psychologicznej i wewnętrznych rozterek bohaterów. Zanika psychologiczne splątanie, proces rozwojowy postaci w czasie, odniesienia kulturowe, obyczajowe, społeczne. Z uwagi na nowego adresata, człowieka bardzo młodego, zniknęła także cała gama subtelniejszych reakcji bohaterów - ironia, sarkazm, poczucie humoru - reakcji temu widzowi niedostępnych. Nastąpiło psychologiczne spłaszczenie, "komiksacja".

W Wielkiej Brytanii, gdzie jednak robi się niewiele superprodukcji z megagwiazdami, powstają dramaty społeczne i komedie romantyczne, w których psychologia, a także prawdopodobieństwo akcji są więcej niż mile widziane. Także wiele adaptacji literackich - gwarancji wspaniałego warsztatu, również aktorskiego. Jane Austen, Emily Bronte, George Eliot, Dickens, Conrad... Spod realistycznej warstwy psychologicznej, społecznej i obyczajowej przeziera coś więcej niż "kawałek życia". Przeziera prawdziwa sztuka.

Angielskiemu aktorstwu przychodzi w sukurs tradycja literacka i teatralna, która nie boi się prawdy o człowieku, starości, brzydoty, śmierci, i która do pokazania tej prawdy potrzebuje prawdziwych aktorów, a nie kalifornijskich surferów. Naturalnie, w Ameryce także znaleźć można wielkie gwiazdy - Al Pacino, Meryl Streep, William Hurt - mają one jednak inną materię do wygrania. Bo amerykański dramat opiera się na amerykańskich mitach raczej niż na subtelnym rozstrząsaniu "spraw duszy" i chętniej pokazuje pogoń za szczęściem, sukcesem, samorealizacją niż egzystencjalny dramat ludzki, sięgający do prawd wyrażanych kiedyś przez Antygonę, Hamleta czy lorda Jima. Brytyjski styl gry aktorskiej tkwi korzeniami w tradycji wielkiej sztuki europejskiej, egzystencjalnych powikłań i moralnych wyborów. Docieramy w ten sposób do istoty rzeczy: kilka tysięcy lat tradycji filozoficznej i kulturalnej Starego Kontynentu oraz 500-letni pionierski wysiłek pokoleń emigrantów Nowego Świata, którzy amerykańską sztukę wytworzyli i przyjęli za swoją. I dlatego - jak trafnie zauważył pewien brytyjski krytyk: "Mirren zwyciężyła, bo gra królową, a nie facetkę piekącą na rożnie kawałek baraniny. Jej rola nie musi porywać, ale coś wyjaśniać. I - o ironio! - czyniąc to ze wspaniałym brytyjskim rzemiosłem i taktem, potrafi pokazać obie strony granej postaci".
I jak tu nie wierzyć, że wszystkiemu winien jest Szekspir!

ELŻBIETA KRÓLIKOWSKA-AVIS