Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/R-ka+na+sygnale-116207
WAŁKIEM NA ODLEW

R-ka na sygnale

Podziel się

Kiedy zobaczyłem, jak Gerard Butler gania za terrorystami po Londynie, pomyślałem sobie, że brakuje mi w hollywoodzkim kinie akcji takiej powagi.

Kiedy zobaczyłem, jak Gerard Butler - z kałasznikowem w dłoniach i obliczem przypominającym zaciśniętą pięść - gania za terrorystami po Londynie, pomyślałem sobie, że brakuje mi w hollywoodzkim kinie akcji takiej powagi, handlowania kiczem z kamienną twarzą, świadomości, że asekuracja nie popłaca.

Choć sam "Londyn w ogniu" sprawia momentami wrażenie, jakby do spółki z Donaldem Trumpem nakręcił go klub przeciwników metody Stanisławskiego, to dość dobrze uświadamia, na czym polega szlachetność kina akcji. Oto nasz bohater, nie zdejmując palca ze spustu, przedziera się przez obsadzone terrorystami alejki. W końcu jednak dociera - dosłownie i przenośni - do ściany. Oparty o mur klnie na czym świat stoi i chowa się przed ciężkim ostrzałem. Agent Secret Service Mike Banning to facet, który wszędzie wchodzi razem z drzwiami, lecz nawet on wie, że przychodzą takie chwile, gdy dwa kroki do przodu muszą być poprzedzone krokiem w tył. Przez parę sekund wydaje się rozdarty: moralny imperatyw skopania tyłków terrorystom nie czyni go przecież nieśmiertelnym.

Takich podróży w czasie do lat 80. i 90., gdy formuła kina akcji dopiero się krystalizowała, a pewne schematy fabularne oraz wzorce konstrukcji bohatera stawały się kanoniczne, było ostatnio więcej. Odbywaliśmy ją razem z Johnem Wickiem oraz bohaterem "Bez litości", którzy brali się za bary z całą rosyjską mafią. Odbywaliśmy z Mad Maxem, który przepracowywał śmierć najbliższych, robiąc porządek z dyktatorem postapokaliptycznego świata. A nawet z Liamem Neesonem, który w pojedynkę znacznie uszczuplił populację Europy, sprowadził na ziemię porwany samolot i - last but not least - pokonał w pojedynku na pięści i pazury alaskańskiego wilka. Nie wiem, czy chciałbym żyć w świecie nieustannego recyklingu tych motywów, nostalgia to jednak kiepska pożywka dla umysłu. Wiem natomiast, że współczesne kino akcji potrzebuje jakiejś dominującej konwencji, spójnej wizji bohatera oraz świata, w którym będzie on walczył z nieprawością; jakiegoś narracyjnego konstruktu, który zostanie wzniesiony w opozycji do wszechobecnej ironii oraz kinematografii zdominowanej przez superbohaterskie seriale wyświetlane dla niepoznaki w kinie.

Jakiś czas temu udało się to Bourne’owi. Później - Bondowi. Ich sukcesy były jednak krótkotrwałe. Ten pierwszy okazał się nierozerwalnie związany z estetyczną wrażliwością reżysera Paula Greengrasa - choć epigonów jego stylu było na pęczki, żaden z nich tak dobrze nie zrytmizował scen akcji, nie puścił kamery w tak precyzyjnie zainscenizowany, a jednocześnie nieprzewidywalny taniec. Ten drugi okazał się tylko zasłoną dymną, bo koniec końców trzeba było odprowadzić asa Jej Królewskiej Mości na stare śmieci - do czasów Rogera Moore’a, klasycznej ikonografii oraz nieco zbyt swobodnej konwencji. Brakuje mi w hollywoodzkich akcyjniakach powagi, handlowania kiczem z kamienną twarzą, świadomości, że asekuracja nie popłaca. Przykład serii "Niezniszczalni" jest tu emblematyczny: oto na naszych oczach festiwal sentymentów staje się targiem autoironii, kinem asekuranckich dowcipów, żartów z własnego emploi, ciągłego puszczania oczka do widza. To film podpisany przez gwiazdorów, których największa siła zawsze leżała w powadze, w absolutnej wierze w to, że pracują na konkretny, dramaturgiczny efekt.

Lubię narzekać, więc oczywiście przeszkadza mi więcej rzeczy. Na przykład brak fabuł, które uzasadniałyby akcję, nadawały jej tempo i adekwatny przebieg, pozostawały z nią w nierozerwalnym splocie. W tym przecież tkwi wielkość scenariusza "Mad Maxa: Na drodze gniewu". Brakuje mi bohaterów, którzy bywają postawieni w sytuacji bez wyjścia. Czarnych charakterów, w których motywacje nie musimy wierzyć na słowo. Operatora, który podąża za percepcją
Nasze wspomnienia mają kategorię R.
Michał Walkiewicz
bohatera - jak w pogardzanym przez wielu "Quantum of Solace", gdzie cała strona formalna, od pejzaży po frenetyczny montaż, odzwierciedla to, co dzieje się w głowie Jamesa Bonda. Wreszcie, życzyłbym nam wszystkim odpolitycznienia kina akcji (przypominającego coraz bardziej narzędzie propagandowe - to casus "Londynu…"). Problemem nie jest i nigdy nie był brak twardzieli, którzy mogliby przejąć schedę po Willisie, Stallone’ie, czy Schwarzeneggerze. W "Witajcie w dżungli" Petera Berga ten ostatni przekazuje symbolicznie pałeczkę Dwayn’eowi "Skale" Johnsonowi, w stawce wciąż jest Neeson, nie próżnuje charyzmatyczny Gerard Butler, na drugą szansę po nieudanym "Dziedzictwie Bourne’a" i ogonach w "Mission: Impossible" zasługuje Jeremy Renner. Problemem jest brak masowej produkcji filmów dla dużych chłopców i niegrzecznych dziewczynek: ze średnim budżetem, przydziałową porcją suchych i wulgarnych one-linerów, hektolitrami syropu kukurydzianego udającego krew, ryzykującymi życie kaskaderami oraz obowiązkową sceną erotyczną przy smętnym jazzie. Nasze wspomnienia mają przecież kategorię R.

W marcu ubiegłego roku odwiedziłem plan "Londynu w ogniu". Co ciekawe, stolicę Anglii udawała Sofia, gdyż wybudowanie kilku dzielnic Londynu w Bułgarii okazało się bardziej opłacalne niż wstrzymywanie ruchu w ogromnej, europejskiej stolicy. Zarówno Butler, jak i producent Avi Lerner utwierdzili mnie w przekonaniu, że taką rewolucję muszą zainicjować małe i średnie, niezależne wytwórnie. Tylko one są bowiem w stanie osiągnąć na tyle satysfakcjonujący stosunek kosztów do wpływów z kinowych kas, by przesunąć granicę tego, co można na ekranie pokazać bez obaw o straty finansowe. Udowadniają to zresztą przypadki pierwszego filmu z serii, czyli "Olimpu w ogniu" oraz "Johna Wicka", którego sequel powstaje właśnie w Nowym Jorku. Czy szansa na podobne kino pojawi się wraz z powrotem do tradycji analogowych efektów specjalnych i "erką", o której mówi się coraz częściej w kontekście box-office’owego triumfu "Deadpoola" oraz artystycznego i finansowego sukcesu "Mad Maxa"? Wiele zależy od tego, jakie Hollywood wyciągnie z tego wnioski. Jeśli będzie to przeświadczenie o konieczności burzenia czwartej ściany oraz porcji hardkorowych dowcipów w każdym filmie, będziemy zgubieni. Jeśli jednak „nowy rynek” okaże się tożsamy z polem - choćby i wąskich - artystycznych poszukiwań, doczekamy się jeszcze kina akcji, na jakie wszyscy zasłużyliśmy.
53