Nie lubię popadać w emfazę, zwłaszcza gdy chodzi o film, który spełnia funkcję czysto rozrywkową. Mniejsza o fabułę, która - jakby to powiedzieć, by tego nie powiedzieć - stawia kobiety w takim sobie świetle. Jednak nie mogę się powstrzymać, by nie pochwalić, wychwalić, a nawet przechwalić - co jej się należy - Sigourney Weaver. Nie dość że bardzo zręcznie gra rolę cynicznej uwodzicielki, to mimo całej amoralności swoich poczynań, ani przez chwilę nie budzi - we mnie - słowa sprzeciwu. No i w ten właśnie sposób kino wciąż mnie deprawuje za moim świadomym przywoleniem;-) Gene Hackman z nieodłącznym papierosem jest równorzędnym dla Weaver partnerem. Momentu, gdy proponuje jej upojną noc, stojąc w zielonych - o ile pamiętam - skarpetach długo, oj długo nie zapomnę;-) Podobnie jak tej, w której zapalczywy Liotta wyznaje jej miłość w geście rodem z romantic comedy. Nie mam zastrzeżeń do Love-Hewitt i Jasona Lee, ale zachwycam się Weaver, Hackmanem i Liottą.