Czasem zdarza mi się z przyjemnością sięgnąć po filmy klasy B, czy nawet Z, by dostarczyć sobie odrobinę niewymagającej, głupawej rozrywki. W końcu czasem potrzeba „Morderczej Opony”, „Ataku krwiożerczych donutów”, czy „Zombiebobrów”, by zupełnie oderwać się od szarej rzeczywistości. Przeglądając najnowsze produkcje, które można zobaczyć w kinie, natrafiłam na „Slotherhouse: Leniwa śmierć” i uznałam, że może warto zerknąć na tak absurdalny koncept – a nuż pośmieję się chociaż trochę. Jakże bardzo się myliłam…
W dzikich, egzotycznych lasach Panamy kłusownik łapie małego, uroczego leniwiec. Tymczasem w żeńskim stowarzyszeniu „Sigma Lambda Theta” zbliżają się wybory na przewodniczącą. Oprócz dwukrotnie już wybranej, wrednej i egocentrycznej Brianny, do startu w wyścigu o tiarę planuje stanąć Emily: skromna, uprzejma dziewczyna, pragnąca przywrócić „siostrzeństwu” status z czasów, gdy należała do niego jej matka. W wyniku zawirowań losu, nowa kandydatka natrafia na handlarza egzotycznymi zwierzętami, a w wyniku jeszcze większych zbiegów okoliczności w jej ręce trafia leniwiec. Wkrótce jednak członkinie stowarzyszenia zaczynają znikać… w dodatku w naprawdę dziwnych okolicznościach. Czy za wszystkim naprawdę może stać Alfa – nowa, powolna maskotka „Sigma Lambda Theta”?
Czy jestem w stanie powiedzieć coś pozytywnego o samej fabule? Jak najbardziej nie. Intryga rozwija się dość powoli, zdecydowanie większy nacisk położony został na konkurencję między dziewczynami – która generalnie nie wypada tak źle, za to niesamowicie żałośnie (choć może adekwatnie do wieku nastoletniego, a z pewnością do jego amerykańskiego wyobrażenia), jednak bez przesady: miałam chyba obejrzeć horror, a nie obyczajówkę o zaprzyjaźnianiu się w grupie rówieśniczej. Idąc dalej, elementy slasherowe są naprawdę marne, sekwencje zbrodni niemal nieobecne, a te, które już się pojawiają, zupełnie nie trzymają w napięciu Jednak cóż, skoro to kino maksymalnie klasy B, które z założenia nie ma czym straszyć, to może chociaż jest zabawnie? Niestety nawet to zawiodło. Żartów nie pojawiło się zbyt wiele, a udanych chyba nie doświadczyłam – większość prób rozładowania „napięcia” (choć nie da się o nim mówić w tym filmie) jest dość… żałosna, czy jak kto woli „cringe’owa”. Ostateczne starcie i końcowe sekwencje też nie są ani ekscytujące, ani śmieszne, a oglądać je można wyłącznie z politowaniem.
Może chociaż na płaszczyźnie technicznej pojawia się coś, co przykuwa uwagę? Tak, dosłownie jedna rzecz, którą jest kukła leniwca – wygląda ona udanie, w miarę realistycznie, a przy okazji jej animacja została ciekawie zrealizowana. Oprócz tego jednak porażka porażkę goni. Scenografia? – byle jaka, szkolna. Muzyka? – nic wpadającego w ucho. Zdjęcia? – standardowe, nijakie, identyczne do każdego innego filmu w obecnych czasach. Czy przynajmniej aktorsko coś zagrało? Zupełnie nie, a każda z postaci najzwyczajniej w świecie irytuje w ten lub inny sposób. Dokładając do tego kiczowate dialogi, można się zastanowić, czy patrzy się na grupę dorastających nastolatek, czy może raczej odrobinę wyrośnięte przedszkolaki. Fakt, nie wszystkie osoby wieku nastoletniego zachowują się choć odrobinę dojrzale, ale żeby stworzyć w filmie całą bandę, która najwyraźniej wspólnie dzieli ostatnią szarą komórkę, to trzeba się albo bardzo postarać, albo być ignorantem. Inna sprawa, że każda z postaci ma w rzeczywistości tylko jedną cechę charakteru, co doprowadza do stworzenia całego zastępu kartonowych bohaterek – nie trzeba przy tym tłumaczyć, że ich losy dzięki temu zupełnie nikogo nie obchodzą.
„Slotherhouse: Leniwa śmierć” jest tandetą, jakich wiele. Najgorzej, że kiczowaty urok w tym wykonaniu nawet nie bawi. Z pewnością szkoda czasu na oglądanie tej produkcji, a co dopiero pieniędzy na wypad do kina. Nie jest to ani dobry animal attack, ani udany slasher. Omijałabym szerokim łukiem – jeśli ktoś poszukuje lekkiego horrorku z mordercą w żeńskim stowarzyszeniu: zdecydowanie bardziej polecam „Królowe Krzyku”, serial ten przynajmniej miejscami udanie bawi, posiada jakąkolwiek intrygę, a choć również nie należy do dobrych – tak wypada jakoś trzy razy lepiej od „Slotherhouse”. Oceniając jednak sam film o krwiożerczym leniwcu: otrzymuje on ocenę 2/10, z czego jedna gwiazdka jest wyłącznie za samą kukłę.
Dla mnie film był tak idiotyczny, że swym idiotyzmem mocno mnie ubawił. Bohaterki kretyńskie, akcja absurdalna, końcówka zupełnie bez sensu. I to mi się podoba. Wielkim minusem jest niestety totalnie skopany leniwiec.
To mi odwrotnie - jedynie leniwiec się podobał. Nie wiem czy to już kwestia wieku (choć też stara jeszcze nie jestem), ale ten konkretny film wyłącznie mnie żenował... Zdecydowanie lepiej bawiłam się przy takich "Zombiebobrach" albo "Dead Sushi". Tylko one w zamyśle i nawet sposobie realizacji były kiczowate, więc odbierało się to też trochę inaczej. Z kolei obecnie nawet te tandetne filmy próbują wyglądać podobnie do tych "poważniejszych"...
"Nie wiem czy to już kwestia wieku". Raczej nie, bo podejrzewam, że jestem od Ciebie sporo starszy. "Tylko one w zamyśle i nawet sposobie realizacji były kiczowate". Jeżeli ten w zamyśle nie był tandetny to byłbym jednak mocno zdziwiony. To była w moim odczuciu ewidentnie komedia z tych, które mają być totalnie absurdalne. Tutaj kompletnie nic nie było na poważnie.
Chyba chodzi mi bardziej o to, że jednak te "tandety", które ja kojarzę, oprócz tandetnej fabuły miały też tandetne zdjęcia, muzykę, a wyglądały tak, jakby cały zespół był z przypadku. W kontekście: patrząc na samą stronę wizualną, widać było szczyt tandety - tutaj z kolei zdjęcia są dość przeciętne, ale do kiczowatych też nie należą. Więc powstaje sobie taki film, który chce wyglądać dobrze, a przynajmniej przyzwoicie, ale fabułę od A do Z ma po prostu tandetną.
W jakiejś "Morderczej oponie" czy innych widać, że budżetu nie było ani na nagrywanie, ani na pisanie scenariusza - tutaj budżet poszedł w kręcenie filmu na jakimś poziomie, ale nic oprócz niego, więc wypada gorzej od przeciętnej niskobudżetówki