Idealne osiedle domków jednorodzinnych, zapracowani mężczyźni jeżdżący lśniącymi samochodami, piękne kobiety sprawujące perfekcyjnie rolę pani domu… Miasteczko Victory brzmi jak piękny sen rodem z lat 50’. Zbyt piękny by był prawdziwy. Olivia Wilde zabiera widza w trzymającą w napięciu podróż, podczas której nie da się rozróżnić prawdy od fałszu. „Nie martw się, kochanie” to niezwykle udany thriller, garściami czerpie on z dystopijnych motywów i wychodzi mu to doskonale.
Alice (fenomenalna i kradnąca ekran Florence Pugh) jest wprost wymarzoną żoną, która sama żyje w ucieleśnieniu marzeń. Ma wspaniały dom, nieskazitelnych sąsiadów, a także wręcz idealnego męża (Harry Styles zadziwiająco dobrze sprawdził się w roli Jacka). Każdy jej dzień jest słoneczny, obowiązki domowe choć nigdy się nie kończą, nie stanowią dla niej obciążenia. W tym bezpiecznym, doskonałym świecie ma mnóstwo przyjaciółek, a na każdą z nich może liczyć… Z wyjątkiem Margaret, która z jakiegoś powodu uważa, że nie powinni tutaj być. Wkrótce Alice zauważa w Victory coraz więcej niepokojących zdarzeń – nikt nie chce ich jej jednak wytłumaczyć, za to każdy próbuje wmówić, że jest szalona. Poszukiwanie prawdy okazuje się niebezpieczną i głęboko dezorientującą walką z nieznanym.
Fabuła to klasa sama w sobie. Dawno nie widziałam tak oryginalnego pomysłu w tak wspaniałej formie. Film w dużym stopniu przypomina „Żony ze Stepford”, choć idzie w zupełnie innym kierunku, jeśli chodzi o rozwinięcie pomysłu „kobiety idealnej” (nawet jeśli wątki rodem z science-fiction są tutaj tak samo obecne). Napięcie i niepokój są budowane w sposób fenomenalny, a klimaks produkcji przynajmniej dla mnie był bardzo zaskakujący. Zakończenie satysfakcjonuje, nawet jeśli pozostawia widza z mnóstwem pytań – odpowiedzi na nie są jednak nie aż tak istotne w rozumieniu przedstawionej historii. Produkcja bawi się z widzem, nieustannie daje sygnały, że coś tu jest nie tak, jak powinno. Jednak oglądając ten pastelowy świat niemalże oczami bohaterki, wiemy tyle co ona, czyli przez dużą część filmu praktycznie nic. Dzięki temu doskonale można poczuć jej narastającą paranoję, poczucie osaczenia, osamotnienie w kolejnych wizjach, kolejnych odkrytych kłamstwach. Nikt bowiem nie wierzy w nic, co dostrzega bohaterka.
Wizualnie film to świetne przeżycie. Scenografia zachwyca, te idealne przedmieścia są niczym z bajki, a wnętrza mają niesamowity klimat. Kostiumy są barwne, dopracowane, niesamowicie wpasowują się w otoczenie, lata 50’ są tu wiecznie żywe. Nie mogę również nic zarzucić ujęciom czy montażowi – na „Nie martw się, kochanie” patrzy się po prostu dobrze. Na pochwałę zasługuje również muzyka – pasuje idealnie, a niepokój potrafi oddać zawsze wtedy, gdy trzeba. Rozwiązaniem, które naprawdę przypadło mi do gustu były dziwne, niepasujące do prezentowanej wizji rzeczywistości sekwencje. Od razu wiadomo, że widoczne są one z perspektywy głównej bohaterki – nie sposób jednak określić, czy stanowią one przywidzenia, wyobrażenia, czy może wspomnienia. Jednoznacznie jednak pogłębiają one wrażenie tego, jak bardzo nieswojo czuje się Alice.
Film ten mnie zachwycił. W tym można by było streścić moją opinię, jednak po dłuższym zastanowieniu mam też kilka innych przemyśleń. Przez niemal cały seans w zniecierpliwieniu i niemej fascynacji oczekiwałam rozstrzygnięcia tej historii. Uwielbiam odrealnione światy, a chęć odkrycia przyczyny tej nierealności nie opuszczała mnie ani na sekundę omawianej produkcji. Ostatnie kilkanaście minut przesiedziałam jak na szpilkach: zafascynowana, zszokowana i niemogąca się doczekać definitywnego finału. „Nie martw się, kochanie” było naprawdę udanym seansem, który na pewno jeszcze niejeden raz powtórzę. Ode mnie bardzo mocne 9/10. Myślę, że naprawdę warto poświęcić czas, by zapoznać się z tą produkcją.