Po pierwsze, zabłądził autor opisu filmu. Napisał: "świadkami postrzału byli mieszkańcy lokalnej społeczności migrantów". Świadkami byli miejscowi Indianie. Mam to jeszcze jakoś skomentować?
Film do połowy zupełnie nie angażuje emocjonalnie. Główna bohaterka, grana przez aktorkę z Luksemburga, nie włada południowym akcentem. A ponoć postać, którą gra pochodzi z miejscowej rodziny.
Praca kamery ewidentnie europejska. Operator unikał szerszych planów, co na rozległej amerykańskiej prerii nie jest zabiegiem rozsądnym. Częste zbliżenia na dość kamienną twarz głównej bohaterki miały mieć charakter lekko artystyczny, ale obserwując to słyszałem echo słów Himilsbacha o nudnych filmach, w których aktor patrzy w prawo, aktor patrzy w lewo... i nic... nic się nie dzieje... i aż się chce wyjść z kina.
Ten film zieje pustką, zarówno w formie, jak i w treści. Źle buduje dramaturgię. Aktorka niespecjalnie umie zagrać osobę cierpiącą i samotną. Reżyser ogólnie słabo prowadzi aktorów a operator słabo prowadzi kamerę. Zamiast jakiejś muzyki albo ciszy, dostajemy narastające brzęczenie i bzyczenie.
Temat ważny i można podobną historię opowiedzieć na milion sposobów lepiej niż tutaj. Zamiast tego dostajemy rzecz irytującą, nudnawą i pretensjonalną. I ta durnowata wstawka, w której funkcjonariuszka, kobieta biała, sugeruje, że jest bardziej Amerykanką od miejscowego Indianina. Chyba tylko największe amerykańskie ćwoki uważają Indian za jakkolwiek obcych na amerykańskiej ziemi.
No i ten finał, gdy pojawiają się jakieś, nie wiem co, wyrzuty sumienia? Ależ to zostało nieporadnie pokazane, bez szczypty talentu.
Ogólnie film po prostu toporny.
Mam tak zupełnie odmienne odczucia w stosunku do tego filmu, że postanowiłam się nimi podzielić.
W mojej ocenie ten film nie tylko nie zbłądził, ale stanowi przykład bardzo przemyślanej konstrukcji fabularnej, jaką obecnie w kinie spotyka się rzadko. „Mur” jest bowiem filmem wielopłaszczyznowym. W warstwie „zewnętrznej” są to dwie, biegnące osobnymi wątkami, ale splatające się opowieści. Jedna pokazuje strażniczkę, druga – Indianina, skonfrontowanych z kryzysem migracyjnym na amerykańskiej granicy. Pod spodem jest warstwa światopoglądu i wartości, których te dwie główne postaci są symbolami. Mamy więc turbo-Amerykę, białą i zamkniętą, odgrodzoną od tych, którzy myślą inaczej, chroniącą się za zasiekami idei i wiary, dzielącą świat na my i oni. Z drugiej strony jest rzeczywistość tych, dla których granice nie istnieją, którzy nawet nie chcą się z ich istnieniem pogodzić, którzy na ziemię i ludzi patrzą uniwersalistycznie, nie nadając nazw ani etykiet.
Nie wypowiem się na temat akcentu aktorki odtwarzającej główną postać, bo się na tym nie znam, ale jej grę oceniam bardzo wysoko. Doskonale pokazuje człowieka gotowego do najwyższych poświęceń w imię idei, która jest dla niego święta, a zarazem osobę zagubioną, wycofaną, „otorbioną”, która jedynie w relacji ze bliską jej emocjonalnie szwagierką potrafi się rozluźnić.
Tę scenę, nad którą się tak zżymasz, tj. kiedy bohaterka dzwoni do swojego partnera, interpretuję zupełnie od Ciebie odmiennie. Kobieta traci bratnią duszę i zwraca się po pociechę do jedynej osoby, która stanęła po jej stronie, bo tej pociechy od rodziny albo nie dostanie, albo nie umie wziąć. Tonący brzytwy się chwyta. Świetna, mocna scena, zwłaszcza w zestawieniu ze sceną finałową.
Na zarzut, że „operator unikał szerszych planów, co na rozległej amerykańskiej prerii nie jest zabiegiem rozsądnym”, odpowiem, że nie jest to western i nie ma żadnego przepisu, który mówi, jak powinno się filmować prerię. To, że kadry są albo ciasne albo puste ma sens, jeśli spojrzy się na „Mur” właśnie jak na przemyślaną konstrukcję. Mur nie tylko przegradza, ale też zamyka – w ciasnym i dusznym wnętrzu. Z kolei pustka przecięta symbolicznym płotem z drutu kolczastego pokazuje, jak umowne są wszelkie granice. Także te mentalne.
Bardzo bym chciała, abyś miał rację, gdy piszesz „największe amerykańskie ćwoki uważają Indian za jakkolwiek obcych na amerykańskiej ziemi”. Obawiam się, że takich „ćwoków” jest całkiem sporo, bo sam pojęcie „Amerykanina” jest różnie definiowane przez różnych Amerykanów. Są więc i tacy, dla których Amerykanie są wyłącznie biali, niezależnie od tego, jak daleko wstecz sięgają ich „amerykańskie” korzenie. To jest jednak temat na inną dyskusję.