crawford zupelnie niepasuje do roli. nie zrobila tez nic aby postac mildred uwiarygodnic. nie wspomne ze fabula obejmujaca rodzinne interakcje jest naiwna do bolu, pozbawia mildred kompletnie wiarygodnosci. w dodatku crewford byla sztywna, damowata, bezuczuciowa, odlegla.
pare lat wczesniej stanwyck w stelli dallas przynajniej starala sie wcielic w role matki gotowej do najwiekszych poswiecen. nie przestraszyla sie odstawienia make upu czy robienia z siebie wariatki. mimo, ze w momencie krecenia byla znacznie za mloda na taka role i w dodatku pozbawiona macierzynskiego doswiadczenia, to udalo sie jej stworzyc niczego sobie kreacje.
zawsze zdawalo mi sie, ze jak melodramat to musi byc o uczuciach. widac nie mialem racji.
o dziwo ten film broni sie swietnie jako noir oraz drugim planem: blyth, carson, arden [ukradla kazda scene] sa rewelacyjni. jest w nim mnostwo goryczy, jadu, rozczarowania, okrucienstwa.
Zgadzam się, uczuć to w tym filmie nie było. Śmierć córki i reakcje na nią to już nawet przesada. Nie uważam jednak, żeby bronił się świetnie jako noir. Fakt, początek daje duże nadzieje na świetne, czarne kino (i początkowo nawet gra Crawford bardzo mi się podobała), ale przy zeznaniach/retrospekcji wszystko jakoś siada i już się nie podnosi. No i zgadzam się, że drugi plan robi większe wrażenie, niż pierwszy (tak zrozumiałem).