Niniejszy temat jest miejscem przeznaczonym dla Uczestników "Tej wspaniałej zabawy filmowej 2012". Więcej informacji o Zabawie znajduje się tutaj: http://www.filmweb.pl/user/amerrozzo/blog/539230
Film "Miecz zagłady" wygrał w kategorii "KINO SAMURAJSKIE". Uczestnicy Zabawy są zobowiązani do napisania w tym temacie jakiegokolwiek komentarza. Inni użytkownicy portalu Filmweb są tu mile widzianymi gośćmi.
Gdyby pojawiły się tu prowokacyjne wpisy, proszę Uczestników o ich całkowite zignorowanie. Odpowiadanie na prowokację będzie przeze mnie rozumiane jako złamanie Regulaminu.
Opinie zamieszczone w tym temacie zawierać mogą mnóstwo spoilerów!
Film samurajski to dla mnie nic innego jak lekki film przygodowy ze stałym asortymentem rekwizytów, niewiarygodnymi pojedynkami i nieco tuzinkową fabułą. "Miecz zagłady" bez wątpienia jest f. samurajskim, ale nie spełnia ostatniego założenia. Już pierwsza zbrodnia tworzy mętlik w głowie: "A gdzie motyw?". Potem jest jeszcze ciekawiej, a "zakończenie" wywołuje lawinę myśli: już? co dalej? hej, nie żartujecie, zabierzcie te napisy i pokażcie mi, jak to się skończyło.
Film z ciężkim klimatem, bez elementów humorystycznych i czarnym charakterem na pierwszym planie. Tatsuya Nakadai jako sukinsym bez sumienia to top 5 wszystkich negatywnych bohaterów, z jakimi w kinie miałem (nie)przyjemność. Sława, pieniądze, kobiety, sake interesowały go marginalnie. Całe życie podporządkował doskonaleniu sztuki walki na miecze. Zabrnął jednak w ślepy zaułek, walka przestała być sportową rywalizacją, stała się całym życiem. Stąd bezsensowna zbrodnia na starcu. Zaskakująca jednak była (i uczyniła z Nakadai człowieka z krwi i kości) rezygnacja z pojedynku z mistrzem Shimadą. Czyżby to strach spowodował, że Nakadai nie zdecydował się wyjąć miecza z pochwy? Ja innej ewentualności nie widzę, tym bardziej że Nakadai nie przyjął też wyzwania walki z Hyomą. Niby więc taki twardziel, że ho ho, a naprawdę gotów się bić tylko ze starcami, kobietami i przeciwnikami, którzy jeszcze przed pojedynkiem są przegrani (vide: potyczka z Bunnojo). Nie zamierzam stawiać tej postaci pomnika: umiał walczyć, ale nie zmierzył się z rywalem z górnej półki. Każdy z siedmiu samurajów przetrzepałby mu skórę :)
W filmie pełno jest drobnych smaczków, jak choćby pierwsze ujęcie: wielgachny kapelusz z bliska, na dalszym planie góry, a całość okraszona poważną melodią. Nie zabrakło też efektownych pojedynków, które jednak trzeba oglądać z przymrużeniem oka (dlaczego wrogowie, gdy atakują w kupie, przed swoim ruchem drą się wniebogłosy?). Fabularnie film inny niż się spodziewałem (podobna sytuacja wydarzyła się w poprzedniej edycji zabawy przy westernie "Człowiek zwany Ciszą"), rozkręca się powolnie, nie jest to zarzut, chociaż im dalej, tym więcej wątków, więcej pojedynków i zwyczajnie ciekawiej.
Dygresja na koniec: wiecie co najbardziej lubię w filmach samurajskich? Te śmieszne chatki z bambusa, słomy czy z czegoś tam. Jak je widzę, to czuję się jak dzieciak, który zachwyca się wioską Smerfów. Scenografia w filmach samurajskich to najbardziej urzekająca oprawa wizualna, jaką w kinie można ujrzeć (może wyłączywszy niektóre fantasy). Pewnie gdybym sam miał zamieszkać w takim miejscu, zanudziłbym się na śmierć, ale na ekranie wygląda to jak baśń.
niestety fabularne wątki nie zostały domknięte, ale z drugiej strony brak zakończenia można zaakceptować biorąc pod uwagę alegoryczny sens filmu: zostałeś naznaczony przez zło, zło stało się twoją istotą, od zła się nie uwolnisz. (nie ważne ilu zabiłeś, ciągle będą pojawiać się nowi; a nawet jeśli zabijesz wszystkich, zaczną nawiedzać cię duchy)
choć nie ukrywam, że wolałbym aby film był bardziej spójny. i to właściwie jedyny taki warty nadmienienia przywar: brak spójności fabularnej.
generalnie zgadzam się z tym co napisałeś, a że nie zdarza się to często, z radością to oznajmiam.;)
Lekki film przygodowy? To chyba coś w stylu "Yojimbo", ale takich jest niewiele. Większość filmów opowiadających o samurajach to przecież dość poważne dramaty.
Film bardzo fajny - aczkolwiek ostatnia skojarzyła mi się z Harakiri - główny boahter podąża na środka domu, zabijajac po kolei przeciwników ile wlezie.
Co mi się najbardziej pdoobało w filmie?
- scena walki na śniegu - rewelacyjna - pozostanie w pamięci na długo
- tekst o złym mieczu - i źle drzemiącym w człowieku - nie przytoczę go tutaj dokładnie - ale moim zdaniem film przez takie teksty nabiera ujęcia bardziej uniwersalnego
A ja akurat lubię takie cięższe klimaty w filmach samurajskich i właśnie to wyłamanie się z konwencji jest dla mnie najwięszkym plusem tego filmu. Gdyby ta historia była pokazana z przymrużeniem oka to pewnie dałbym tylko 7/10 a tak to mogę podnieść ocenę w górę. Nawet to "ucięte" zakończenie w tym wypadku bardzo pasuje.
Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty, a drugiego ... samurajska katana nie posiada.
Zły umysł to zły miecz. Zły miecz świetnie sobie radzi z wrogami, gorzej sam ze sobą i swoimi wewnętrznymi upiorami... fajnie gdyby tak było w świecie rzeczywistym, jednak jak wszyscy wiemy, najczęściej wcale nie jest.
Film to studium NIEPEŁNEJ psychopatii (widać to wyraźnie np. w stosunku bohatera do kobiety i dziecka; niech nas nie zmyli, że Ryunosuke często i sprawnie zabija, jest przecież samurajem, ich wszystkich od małego do tego szkolono). Tacy niedokończeńcy mają na drodze zbrodni i bezprawia najgorzej, zaczynają działać jak rasowi zimni mordercy bez krzty empatii i żadnych naprawdę bliskich ludzi, tylko facet i jego miecz, chłopiec i jego pies, te rzeczy – ale kończą z wątpliwościami lub wyrzutami sumienia w wariatkowie (w filmie akurat jako firma rozbiórkowa Tatsuya Nakadai Bez Spółki). W tzw. realu jeszcze częściej kończą z miseczką sake w drżącej dłoni (prawdę mówiąc w pewnym momencie miałem wrażenie, że film pójdzie w tym kierunku, iż bohater się rozpije i zginie przez niepewną rękę;).
Wbrew temu, co tu się pisze, że niby Top Ten filmowych złoczyńców i tak dalej, nasz bohater był wewnętrznie zbyt miękki. A tu, panie, operując zawodowo na co dzień takimi ostrymi, śmiercionośnymi urządzeniami, twardym trza być, nie miętkim.
Jedyny duży minus tego filmu to nierealne sceny walk zbiorowych, ale to już taka konwencja. Ponieważ mamy do czynienia z nieco teatralną alegorią, można nad tym przejść do porządku. Zakończenie wyszło rewelacyjne, choć podobno... przypadkiem (bo ludzie piszą, że pierwotnie planowany był dalszy ciąg historii ;). 8,5/10.
to jest tak fajne, że muszę wrzucić, uwielbiam dobrze zrobione fanvidy z dobrych filmów z dobrą muzyką (tutaj Wu Tang Clan)
http://www.youtube.com/watch?v=dQvnx1kZgm4
W prawie każdym filmie samurajskim walki wyglądają tak samo, więc po co narzekać?
wcale nie, nawet w starych "samurajach" trafiają się perełki z zachowanym realizmem (w miarę) i jednocześnie napięciem - np. jedna z moich ulubionych walk Musashiego http://youtu.be/NzATiWq9sjk?t=1m30s
Dawno widziany. Co pamiętam: niezwykły klimat filmu, genialne walki na miecze(oczywiście przesadzone ale to już taki gatunek) i świetny Nakadai jako ktoś w rodzaju asasina, kładący trupem zastępy wrogów ale i niewinnych ofiar. Jego bezwzględność i opanowujące szaleństwo mordu każe nam spisać go na straty jako antybohatera. W finałowej scenie długo się nie poddaje, raz co raz raniony przez przeciwników, stawia czoła kolejnym ich falom - bez końca. Niestety film urywa się w dosyć newralgicznym momencie i jakoś ten element stanął mi ością w gardle. 7/10
Ciekawe jak by ludzie narzekali na zakończenie "Imperium kontratakuje, gdyby nie powstał "Powrót Jedi":P
Jestem pod wrażeniem. Pod wieloma względami Miecz zagłady to nietypowy film o samurajach. Najistotniejsze chyba jest to, że główny bohater jest wyjątkowo złym czarnym charakterem, który można by rzec, zabija ludzi na śniadanie, obiad i kolację bez najmniejszych skrupułów a życie tych, których oszczędza, zamienia się w piekło. Interesujące było dla mnie mnogość zawartych tu wątków, które niczym u Tarantino, czy Inarritu po kolei się ze sobą łączą, a następne postacie maja ze sobą nawzajem więcej wspólnego, niż się na początku wydawało. Córka zabitego przez Ryunosuke dziadka, tajemniczy handlarz, brat i żona Utsugi, mistrz Shimada, ojciec Tsukue, nawet nierozgarnięty Yokachi – każde z nich odgrywa jakąś istotną rolę w obserwowanych wydarzeniach. Kiedy wszystko wskazuje na to, że główny złoczyńca znowu zwycięży zaczyna dziać się coś dziwnego. Wątpliwości zasiane przez mistrza Shimadę biorą górę nad wyrachowaniem i pewnością siebie w tajemniczym pokoju, gdzie dają o sobie znać wszystkie osoby zabite przez Ryunosuke, co doprowadza go do szaleństwa. I wtedy, w tym stanie zostaje zaatakowany. Prawdę mówiąc, ostatnia scena to już mocne przegięcie, miałem wrażenie, że tym inspirował się Quentin w swoim Kill Billu, z tym, że tutaj wygląda to wręcz komicznie, kiedy nasz antybohater sieka w malignie innych wojowników z taką łatwością, jakby walczył z amatorami.
Słowo warto poświęcić fantastycznemu Tatsuyi Nakadai. Mimo, że z początku jego gra była pozornie bardzo oszczędna (tzw. Poker face), to z każdą chwilą mój podziw dla jego wyczucia wzrastał a pod koniec, gdy w każdym ujęciu na jego twarz widać w oczach czysty obłęd, podziw przeszedł w zachwyt. Mistrzowskie stopniowanie emocji. Dzięki Nakadai, Ryunosuke to prawdziwy (choć też niejednoznaczny) Bad Guy z krwi i kości. A dodatkowo dzięki znakomitej grze światła, jego postać w każdej scenie ma jeszcze bardziej złowrogi wygląd.
Ogólnie, dobry film z dodatkowym plusem za Tatsuyę.
Nie jestem fanem kina samurajskiego i sam nie wiem, dlaczego, bo prawie zawsze filmy z tego gatunku podobają mi się, niektóre nawet bardzo. Miecz zagłady bez dwóch zdań jest jednym z nich.
Nie tylko ze względu na fabułę, która bardzo mnie wciągnęła, ale także ze względu na głównego bohatera i kilka zastosowanych rozwiązań. Jak choćby fakt, że nie było tu żadnego finałowego pojedynku między dwoma wielkimi wojownikami: Ryunosuke Tsukue i Toranosuke Shimada. Samo zakończenie również do mnie przemawia, widziałem w tym coś symbolicznego, w tym, że zdawało się, jakby jego przeciwnicy mieli się nigdy nie skończyć (od razu skojarzyła mi się tu moja chyba ulubiona kwestia z tej edycji Zabawy: "Zabij wszystkich na świecie. - Wszystkich nie mogę."
Fajnie podsumował to Uzi: "zostałeś naznaczony przez zło, zło stało się twoją istotą, od zła się nie uwolnisz. (nie ważne ilu zabiłeś, ciągle będą pojawiać się nowi; a nawet jeśli zabijesz wszystkich, zaczną nawiedzać cię duchy)"
Jest w tym filmie coś magicznego i niewątpliwie największa w tym zasługa głównego bohatera. Nie było chyba filmu, gdzie czarny charakter tak małą uwagę zwracałby na kobiety, sake czy inne przyjemności. Dla niego liczył się tylko jego miecz.
Nie umiem tego uzasadnić, ale spodobał mi się ten bohater i po zakończeniu miałem taką myśl w głębi serca, że a nuż, jakimś cudem udało mu się przetrwać, co jest głupie, bo wiadomo, że nie mogło tak być.
tak jeszcze na koniec dodam od siebie, choć wiem, że wszyscy się będą śmiali, a to jest moje porównanie: Toranosuke Shimada skojarzył mi się z Michaelem Jordanem, największym, niedoścignionym mistrzem, nie wiem tylko, czy Ryunosuke to bardziej Kobe czy LeBron, jakby nie patrzeć Bryantowi zdecydowanie bliżej do Michaela, ale to LeBron dominuje jak niegdyś MJ.
Hmmm, dlaczego ostatniej wypowiedzi nie podpiąłeś pod komentarz Suchego Wilka? Bo tego teraz to on nawet nie zauważy :)
nie wpadłem na to, ale jeśli obserwujesz temat, to i tak ci przychodzi powiadomienie. ;-)
W ten delikatny sposób dałem ci do zrozumienia, że musisz się wreszcie nauczyć korzystać z drzewka, nie możesz za każdym razem podpinać się pod ostatni komentarz, bo to wprowadza nieład. Gdy wysyłasz pierwszy komentarz, możesz się podczepić bezpośrednio pod wątek tytułowy, a nie jak tutaj - pod Roberta, bo to bez sensu. Może o to nie dbasz, może tego do tej pory nie zauważyłeś - nie wiem, ale proszę cię, ogarnij się! :) Bez urazy.
faktycznie, wcześnie w ogóle nie zwracałem na to uwagi, więcej, myślałem, że lepiej zachować chronologiczny układ komentarzy.
Niesamowicie mi się to oglądało:) Cieszę się, że jest taki film, w którym Nakadai wybił się tak mocno przed, również genialnego, Mifune. Kreacja głównego bohatera jest intrygująco niejednoznaczna, chwilami rozumiemy go idealnie, czasem wkurza niemiłosiernie, a potrafi i przerazić swoim bezsensownym z pozoru okrucieństwem. Na dokładkę mamy efektowną walkę Mifune na śniegu, o której na pewno długo nie zapomnę. Zgadzam się z głosami tych, którzy twierdzą, że ostatnia walka trochę przesadzona, ale mi nie przeszkadzało to aż tak bardzo. Zresztą w "Harakiri" było podobnie. Mnie osobiście zaintrygowała też postać Ohamy, w szczególności moralny aspekt jej postępowania. (Uwaga Spoiler) Zdradza męża by uratować mu życie, a kiedy ten ginie wiąże się z jego oprawcą. Nietypowe zakończenie (planowane były dalsze części) potęguje niezwykłość filmu. Brak najważniejszych pojedynków wprawia w konsternację i długo nie pozwala o sobie zapomnieć.
myślę, że postępowanie Ohamy nie było aż tak dziwne, sama zresztą mówiła, że nie ma się gdzie podziać, kobieta bez mężczyzny była skazana chyba na pewną zgubę.
Nie mówię, że było dziwne. Ciekawi mnie jak się z tym wszystkim czuła. Zaintrygował mnie ten wątek i uważam, że to jeden z lepszych i "mądrzejszym" w filmie.
Ciężko mi napisać coś o tym filmie, zwłaszcza że wszystko zostało powiedziane. Nie jestem wielkim fanem kina samurajskiego, zwłaszcza że wszystkie te filmy są bardzo podobne.
Zobaczyłem fenomenalną scenę która była inspiracją Mike w "Harakiri: Śmierć samuraja" tj. walkę przy śnieżycy (w filmie Takeschiego Mike wygląda jeszcze okazalej przez 3D).
Co poza tym dobra fabuła, świetna gra Mifune mnóstwo głębokich rozważań o istocie zła, honorze i człowieku.
Kawał solidnej japońszczyzny.
Qgrudziaz, proponuję byś przeczytał rozmowę Amerrozzo z Tejonem wyżej zamieszczoną odnośnie używania drzewka:)
Nareszcie zrozumiałem czemu czasami mi przychodzą informacje o rozmowie w tematach których nie obserwuje, a czasami nie :)
Wtedy pokazuje tylko te wypowiedzi, które są odpowiedzią na Twoją:) I dobrze, że rozumiecie, że to był życzliwe uwagi:)