PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=226328}
6,3 132  oceny
6,3 10 1 132

Karatecy z kanionu Żółtej Rzeki
powrót do forum filmu Karatecy z kanionu Żółtej Rzeki

Pamiętam, jak leciała w kinach i kolejki się ustawiały...

gadd

pamietam te kolejki filnlm juz mniej ,ciekawe czy można to gdzieś zobaczyc

ocenił(a) film na 8
gadd

kultowy film

ocenił(a) film na 9
gadd

... a po seansie ćwiczyliśmy na sobie podpatrzone chwyty i co rusz któryś z ekipy lądował w żywopłocie! Oj, ale czasy...

gadd

Byłem na tym w kinie podczas wakacji w Krynicy-Zdrój w 1987 roku. Kolejki przed kinem bynajmniej nie było. Sala też wypełniona była co najwyżej w 1/3. Być może dlatego, że był to okres wakacji a film premierowo w Polsce był grany dużo wcześniej… Z samej fabuły niewiele pamiętam. Na pewno pamiętam, że wówczas film ten bardzo mi się podobał.

ocenił(a) film na 7
oseltamivirum

Też pamiętam, że byłem i nic ponadto...
Mnóstwo filmów się wtedy w kinie widziało, bo VHSy mieli tylko bananowi wybrańcy tzn. dzieci cinkciarzy i badylarzy czy innych socjalistycznych "biznesmenów". W klasie mieliśmy jednego co miał, a na podwórku ogólnie było ich dwóch. No to chodziło się na wagary do nich do domów i leciały nowinki i ... pornosy z wypiekami na twarzach :D
Wracając do kina, to pamiętam, że była cała seria filmów japońskich o godzilli, filmy karate (pamiętam tylko ten, ale były też inne), Commando, Terminator, Gliniarze z Beverly..., Cobra, Dirty Dancing, ale to było pod koniec 80, a wcześniej wiele pozycji, których tytułów pewnie nawet w hipnozie bym nie podał ;)
To były czasy...

ZSGifMan

Tak, to były czasy ;)

W mojej klasie szkoły podstawowej było zgoła odwrotnie. To ja i jeszcze kilka osób stanowiliśmy grupę outsiderów, którzy w domu nie mieli VHS. Owi zaś szczęściarze, dzielili się na dwie grupy - lepszych i gorszych. Ci lepsi byli posiadaczami pełnowartościowych magnetowidów. Ci gorsi zaś mieli w swoich domach jedynie odtwarzacze VHS. Nie zmieniało to faktu, że co kilka dni, na przerwach odbywały się istne targi wymienne kaset z filmami. Pamiętam wyciągane z plecaków i podawane z rąk do rąk niczym relikwie, brudne od paluchów pudełka z napisami BASF, Panasonic, TDK. Niektóre z nich miały tytuły filmów pisane na maszynie. Inne zaś jak kura pazurem za pomocą długopisu. Kojarzę takie tytuły jak: „Komando”, „Rambo”, „Krwawy sport”, „Tygrys karate” czy też słynne „Lody na patyku” oraz „Bawarskie przypadki”.

Ten VHS-owy kociokwik trwał mniej więcej do wczesnej wiosny 1990. roku, kiedy to na moim osiedlu uruchomiono satelitarną kablówkę. Przez pierwszych kilka miesięcy okablowane były tylko 4 bloki a w kablu leciały tylko 4 kanały: RTL Plus, FilmNet, Eurosport i MTV. A że na owym osiedlu akurat mieszkało sporo outsiderów (w tym ja), to na nas zaczęli patrzeć z zazdrością posiadacze VHS-ów. Co niektórzy odwiedzali co jakiś czas kogoś z nas przynosząc pod pachą (za pozwoleniem rodziców) JVC, Panasonic czy Hitachi i nagrywali teledyski z MTV. A dla nas zaproszenie przez nich na projekcję niemieckiego erotyka nie miało już znaczenia. U nas przysłowiowe „Bawarskie przypadki” leciały co sobotę na RTL po 23:00.

Serdecznie pozdrawiam

ocenił(a) film na 7
oseltamivirum

Miło się słucha, tfu... tzn. czyta takie wspomnienia, tym bardziej, że są bardzo podobne i dotyczą tego samego "magicznego", niezwykle kolorowego (przynajmniej we wspomnieniach, bo życie wtedy było dosyć szare na tle tego, co niby jest dzisiaj) okresu :)

W sumie to u mnie było więcej łebków takich jak ja nie tyle outsiderów, co w pewnym sensie "opóźnionych" i to przez nałożenie się, wydaje mi się, dwóch czynników: miejsca i specyfiki. Z tego właśnie wynikło, że w naszej szkole, podwórku i okolicy było raptem kilku "wybrańców", co mieli więcej, ale też nie jakieś nieprzebrane ilości, a reszta ... cóż stanowiła tło i różnie bywało. W drugiej połowie lat 80-tych było kilku tzw. komputerowców i raczej spod znaku Atari niż C-64. Gierkowało się u nich dużo, na równi wspominane to jest z seansami. Wyprawy z nimi do nazwijmy to większego miasta na giełdę komputerową odbywającą się w budynku szkoły podstawowej było czymś w rodzaju wycieczki do innego, lepszego świata. Jedyną rzeczą, medium dosyć upowszechnionym dla prawie wszystkich u nas w tamtych czasach była muza i kasetami się tak wymienialiśmy z wszelakimi gatunkami od italo disco i popu, przez rock po heavy metal i jakieś początki techna. Z racji specyfiki tego terenu nie było kablówki, o tym żeby ktoś miał telewizję satelitarną w naszym mieście to krążyły legendy, że jest ktoś taki, ale nie do końca wiadomo było kto i gdzie. To już było wielkie i niezwykle szeroko otwarte okno na świat :D niedostępne nawet dla tych bananów. Na wieczorki wideo nawet chętnie zapraszali, więc takich wypadów było nawet dużo. Ktoś bardziej zaradny i pomysłowy otworzył na początku tych lat tzw. "kino wideo" i to była instytucja z wielkim rozmachem i klasą! W czymś na kształt restauracji i sali bankietowej ustawiano krzesła i puszczano na wielkim jak na warunki reszty kolorowym telewizorze filmy z kaset. Cały "seans" był podzielony na akty niczym w teatrze i w przerwie sprawdzane były "bilety", a widzowie częstowani kawałkiem ciasta w cenie. To było coś! Prawdziwa klasa, nawet nieosiągalna dla większych "prawdziwych" kin w Polsce tego okresu. Ba, nawet teatry przy tym wymiękały... Pamiętam kilka tam seansów, niesamowite wspomnienia. Owo kino działało dosyć krótko, ale odrodziło się naprzeciwko tego w innym budynku już pod sam koniec lat 80-tych. I to była już mordownia, mała salka, pewnie ten sam, wielki telewizor kolorowy, ale klimat chyba nawet większy (kosztem całkowitego braku klasy), bo kolejki były straszne i trzeba było walczyć o miejsca, podczas "seansów" było duszno i gwarno, więc o dziwo ... milej się wspomina. Dziwne to trochę...
Widziałem tam z kumplami całą pajdę "złotych" pozycji kina z lat 80-tych, z różnych przyczyn niedostępnych w kinach, było to piękne uzupełnienie seansów u kumpli, bo w TV w tamtym okresie to mało przecież było. Mało tego, co chciałoby się obejrzeć, dużo tego co się do oglądania nie nadawało, ale i tak się oglądało z braku lepszego zajęcia.
"Prawdziwe" kino w naszym mieście też wspominam kolorowo, ileż ja widziałem tam tytułów i tych już dziś klasycznych i tych, których wcale nie pamiętam... Kino zlikwidowano w połowie lat 90-tych, a na początku 2000 zburzono i postawiono ... apartamentowiec. Cóż, taki znak nowych czasów, zostały tylko wspomnienia!
Nawet w szkole średniej byłem "opóźniony", bo większość miała VHSy i wymieniali się czasem filmami, w większości pamiętam jakimiś w stylu "oblicza śmierci", byli nawet tacy co zmawiali się we dwóch czy trzech i robili wieczorki kopiowania po kilka sztuk na więcej wymiany. Większość miała z racji mieszkania w blokach ową wspomnianą przez Ciebie kablówkę, mnie to niestety omijało, nawet gdy w zwykłym eterze pojawiły się polsat i tvn, to u mnie były problemy z odbiorem pomimo zakupu anteny ze wzmacniaczem. Było też coś takiego jak Polonia 1 i Top Canal, gdzie leciały filmy i seriale puszczane chyba prosto z kaset VHS, ale też, tak też mnie to omijało, bo słaby sygnał, że się nie dało oglądać. Dopiero po jakimś czasie sygnał się wzmocnił na tyle, że możliwy był "odbiór" tych zaklętych treści, ale szczęście jak to bywa nie trwało długo, bo wtedy akurat powstała komisja kakofonii i zaczęła zamykać te "wspaniałe" kanały.
Własny VHS to posiadałem dosyć późno, praktycznie pod koniec jego świetności, zresztą z DVD było u mnie tak samo, zupełnie zresztą bez sensu, bo nałożyło się na erę divx-a dla mnie i praktycznie bardzo mało korzystałem, jakiegoś blureja wcale nie kupowałem, natomiast trochę wcześniej zawitała do mnie na fali popularności i względnej opłacalności platforma cyfrowa prosto z satelity. Platforma cyfrowa z cyfrą w nazwie :)
Bardzo długo ją miałem i masę treści zobaczyłem na tym medium, później z racji przeprowadzki do wielkiego miasta zabrałem talerz, ale przed blokiem rosły drzewa, więc kilka lat temu wybór padł (wreszcie!) na kabel. Z racji wybranego zawodu opartego o maszyny liczące ;) miałem dosyć wcześnie dostęp do szeroko pasmowego internetu i niedługo później zaczęła się dla mnie era P2P, w czasie gdy inni wymieniali się divx-ami ja ciągnąłem je sobie sam. Ile wtedy towaru popłynęło prze łącza...!
Potem wszedłem w posiadanie "służbowej" nagrywarki CD o szybkości 4x (na tamte czasy piorun i mega cena) i stałem się kapitanem lokalnej łodzi pirackiej, ileż to ja rzeczy pokopiowałem ludziom, a ile sam wydałem dystrybucji np. XXX :D

Obecnie jestem już tak rozpasiony dobrobytem i natłokiem treści, jak i brakiem czasu, że ciężko mi dogodzić i łapię się na tym, że coraz mniej mnie cieszy. Od ładnych kilku lat standardowe media tzn. telewizja działa u mnie w oparciu o PVR, co skutkuje tym, że prawie nie męczą mnie reklamami i teraz praktycznie 99% tego co emitują ja oglądam z nagrań bez owych strasznych reklam oczywiście :D a P2P odeszło kilka lat temu do lamusa i pochowałem emula na cmentarzu historii na rzecz streamingu online. To ostatnie daje tyle treści, że od ostatnich trzech-czterech lat pomimo wielkich chęci i ponadludzkiej mobilizacji nie jestem w stanie obejrzeć nawet 10% treści jakie ładują w sieć dzień w dzień, więc skupiam się tylko na wybranych pozycjach i nowościach. Praktycznie przestałem chodzić do kina. A kino to dla mnie złote lata przeżywało, oprócz oczywiście lat 80-tych, jeszcze w 90-tych, kiedy to widziałem masę pozycji dzisiaj uznawanych za klasyki. lata 2000 to posucha i praktycznie kilka wypadów do kina, w tym z przyszłą małżonką i potem już żoną, a moda na kino odżyła w latach 2011-2014 kiedy to spotykałem się "męsko", a kino było już tylko miłym tłem i świetnym pretekstem do zrobienia flaszki na sali w męskim gronie i ... ucieczki dla nas od bab i domowych spraw ;)
Ale i to się jakoś skończyło, a teraz ... teraz najwięcej filmów, co zarazem pewnie dziwne dla innych, a dla mnie oczywiste - najwięcej filmów oglądam w ... robocie :O Wynika to ze specyfiki pracy i jej charakteru, nie jestem (i nie będę) przecież jak przysłowiowy szewc, co to chodził w dziurawych butach! Jak mam kilka komputerów dla mnie i pasmo sieci, to nie będę sobie bronił, tym bardziej, że robota jest typowo zadaniowa i nikt nie patrzy jak coś zrobiłem, bo ma być zrobione i nie ważne jak. Jeszcze do niedawna leciało mi radio (jakieś netowe streamy), ale zamieniłem je na filmy puszczane w tle, na innym kompie, jakimś obok, na laptopie, tablecie czy w małym oknie, nie ważne. Chociaż radia też dalej słucham dla urozmaicenia mojej "ciężkiej" pracy ;)

Uf, dobra, na ten raz wystarczy...


Również pozdrawiam serdecznie kolegę pamiętającego "stare dzieje". Mało nas takich jest...
Cześć.


P.S.
Jak znajdziesz czas i ochotę, to napisz coś jeszcze. Z miłą chęcią poczytam i powspominam.

ZSGifMan

Z pewnym takim opóźnieniem… Ale co tam. Miło jest powspominać tamte magiczne czasy tak zwanej transformacji ustrojowej i zarazem dobre szczenięce lata ;)

W poprzednim poście Szanowny Kolega wspomniał dosyć szeroko o popularnej w końcu lat 80-tych rozrywce dla mas, jaką były tzw. sale video. Przyznaję, że nigdy nie miałem okazji być w takim miejscu. Wiem jednak, że takowe sale istniały często w podupadających MDK. Miało to na celu ratowanie budżetu owych placówek. W ogóle w czasach podstawówki rzadko chodziłem do kina. A to nie było czasu, a to kasy brakowało, a to było coś ciekawszego do roboty. Poza tym, zawsze znalazł się ktoś w otoczeniu, kto miał w domu VHS. Wszelakiej maści braki w kinomanii nadrabiałem w okresie wakacyjnym i to głównie podczas wyjazdów. Tak się złożyło, ze w latach 87 – 89 jeździłem na wakacje z rodzicami (raz w ramach FWP, raz na kwaterę) do Krynicy. To właśnie w tamtejszym kinie miałem okazje obejrzeć wspomnianych tutaj „Karateków z kanionu…” oraz wiele innych tytułów, z których na szybko przypominam sobie takie filmy jak: „Błękitny grom”, „Powrót Jedi”, „Frantic”, czy „Żyć i umrzeć w Los Angeles”.
Paradoksalnie, dziś dobijając 40-tki zdecydowanie częściej bywam w kinie wraz z małżonką i to bynajmniej nie na ckliwych (czyt. nudnych) komediach romantycznych jak mógłby ktoś pomyśleć ;)

VHS zaś w mojej chałupie pojawił się również bardzo późno, albowiem dopiero wiosną ’92. Był to prosty magnetowid popularnej wówczas u nas japońskiej firmy SHARP. Zdaje się, że na MTP ’89 lub ’90 SHARP zdobył jakimś sprzętem złoty medal i to wywołało tak silną popularność owej marki w naszym kraju. Ale 100% pewności nie mam…

Przechodząc do tematu „komputeryzacji w domu i w zagrodzie” również byłem 200 lat za Mozambikiem :) Ale o tym za chwilę.

Tu zaś wspomnę inną popularną rozrywkę dla mas jaką w owym czasie były salony gier komputerowych. U nas w mieście takowy „salon” pojawił się w okolicach roku 86. Początkowo był to – wstyd nawet opisywać – pomalowany na biało barakowóz na czterech kołach z wielkim czerwonym napisem GRY KOMPUTEROWE. Wewnątrz owego „wozu Drzymały” znajdowały się automaty do gier (zarówno te z monitorami jak i tak zwane bilardy) zaś atmosferę w nim panującą najlepiej opisuje fragment piosenki Kazika Staszewskiego (12 groszy) – „Pot śmierdzi spod pach na sali syf aż strach…”. Nie zmienia to jednak faktu, że nie raz z kumplami, przed lekcjami (zwłaszcza gdy szło się do budy na 12:40) odwiedzaliśmy ów przybytek. Zaś w ferie zimowe ’88 po obejrzeniu teleferii chodziliśmy tam niemal codziennie. Żetonem odpalającym taki automat była wówczas tzw. nowa 20-złotówka czyli nominał z roku 87. Grubo miał ten, kto od starych wydębił banknot w postaci czerwonej stówy z Waryńskim i mógł go rozmienić u szefa przybytku (zgodnie z zasadami matematyki) na pięć dwudziestek ;) Co to były za gry? Tytułów nie pamiętam. Jak przez mgłę pamiętam oczywiście nieśmiertelną i ponadczasową Asteroidę oraz jakąś platformówkę z gatunku karate. Mnie najbardziej zaś podobała się symulacja okrętu podwodnego oraz jakaś gra ze sterowcami w klimacie I wojny światowej (bombardowało się ze sterowców jakieś pola zdobywając punkty). Nasz proceder był na tyle silny, że po feriach pewnego dnia, na jednej z lekcji nasza wychowawczyni zrobiła nam pogadankę o szkodliwym wpływie gier wideo na nasze mózgi, o tym że nie warto nabijać kabzy prywaciarzom, którzy sprowadzają te cholerne automaty by wyciągnąć od nas pieniądze ciężko zarabiane przez naszych starych. Pomimo tej ideologicznej prelekcji jeszcze przez jakiś czas odwiedzaliśmy ów salon i nabijaliśmy kabzę owemu kapitalistycznemu krwiopijcy ;)

Ostatni raz w takiej giercowni byłem podczas wakacji nad morzem w bardzo wczesnych latach 90-tych. Mógł to być najdalej rok 92. Nie robiło to już na mnie wówczas wrażenia. Co ciekawe, jak niedawno wyczytałem w necie, takie salony gier istniały w naszym kraju jeszcze długo w latach 90-tych. Nie wiedziałem o tym.

Wracając zaś do komputerów mniej lub bardziej osobistych, w tamtym czasie w mojej szkole było co najmniej paręnaście osób mających taki sprzęt w domu. Z nazw jakie padały w tamtym czasie na przerwach kojarzę hasła: Commodore, Amiga, Atari, Amstrad. Ponoć byli nawet tacy, którzy namiętnie czytywali Bajtka i cos tam nawet programowali. Ale ile było w tym prawdy?

Mój pierwszy kontakt z „żywym” pecetem miał miejsce w II klasie ogólniaka na lekcjach informatyki. W sumie za wiele nas na nich nie nauczono poza pisaniem literek w Wordzie oraz robieniem tabelek w Excelu. Było też coś na temat DOS’a (a może MS-DOS’a?) z czego ja najbardziej zapamiętałem komunikat - Bad command or file name :) Zresztą przez większość lekcji i tak graliśmy z kumplem w Wolfenstein 3D.

Pierwszego własnego kompa doczekałem się dopiero latem ’96 czyli rok przed maturą. Stało się tak za sprawą wyprzedaży używanego sprzętu komputerowego w instytucji, w której pracował ojciec. Za śmieszne acz odłożone pieniądze kupiłem wówczas maszynę klasy 486DX wraz z monitorem firmy Hyundai. Jeśli dobrze pamiętam ów komputer posiadał „zawrotny” procesor 50 MHz, zdaje się że miał 16 mega RAM’u, zaś systemem operacyjnym jaki był na nim zainstalowany był Windows 3.11. Jednostka główna posiadała dwa napędy: na zwykłe (małe) i stare (duże) dyskietki. Coś takiego jak CD-ROM znałem wówczas jedynie z kolorowych czasopism ;) Miałem rzecz jasna pełną świadomość tego, że jest to jednostka mocno przestarzała. Szanujący się komputerowiec miał w tamtym czasie na swoim biurku co najmniej Pentium 100. Nie mniej jednak komputer ten był niemal jak bajerowski Miś czyli „na miarę moich możliwości” ;) Inna sprawa, że tzw. fanem sprzętu nigdy nie byłem. Za to w wakacje ’96 grałem namiętnie (z 2 tygodniową przerwą na obóz) w takie kultowe (choć już wówczas nie nowe) tytuły jak: F-29 Retaliator, F-117A Nighthawk, Lotus Turbo Challenge 2, Doom 2, Prehistorik 2 oraz rzecz jasna Wolfenstein 3D.

Ta archaiczna maszyna działa gdzieś tak do 1999 roku. Potem wraz z nadejściem internetu (pamiętne 30-godzinne pakiety internetowe TP S.A.) wymieniłem ów sprzęt na nowszą stacjonarkę. A w 2005 roku przesiadłem się na laptopy. I tak jest do dziś.

Tyle na razie wspomnień ;)
Serdecznie pozdrawiam!

gadd

a nieco później w kinach pojawiła się Mistrzyni Wu Dang

gadd

Byłem na tym filmie w kinie, chyba jeszcze w podstawówce. Nie moje klimaty, ale załapałem się z kolegami z osiedla. Z całego filmu pamiętam tylko jedną scenę, w której karateka wskakuje na 10-metrową skalną półkę. "Wyczyn" niewiarygodny nawet dla gówniarzerii, scena ewidentnie była nakręcona od tyłu.