Pijany kumpel kima u ciebie na dywanie i zostawił otwarte drzwi na noc... Przez niego uciekł ci pies... Z niewiadomych powodów z kranu leci tylko ciepła woda... A jest cholerny upał... Przestała działać ci lodówka... Masz straszny bajzel w salonie... Na obiad nie ma co jeść, a nawet jak jest, nie chce ci się gotować...
To problemy wszystkich "nieogarniętych" studentów wynajmujących najtańszą stancję w mieście. A także trójki głównych bohaterów filmu, młodych Meksykanów. Całymi dniami przesiadują w domu patrząc jak czas przecieka im przez palce. Nie potrafią znaleźć powodu by wyjść z zagraconego mieszkania.
Jest w tym filmie jedna świetna scena, gdy podczas jedzenia tacos bohaterka nagle zadaje sobie w myślach pytanie "co ja robię ze swoim życiem". Wtedy też na jej twarzy wola zmiany walczy z rezygnacją. Łzy które pojawiają się w oczach mogą dotyczyć tytułowego Junto, psa o którym wspominałem na początku wywodu. Postaci szybko przeszli nad jego stratą do porządku dziennego... I ten pies jest tu najistotniejszym symbolem. Katalizatorem do zmiany, a być może nawet do decyzji o opuszczeniu swoich towarzyszy niedoli, bo oni już niczego od życia nie chcą.
Jednak refleksje swoją drogą, ale ten film to przede wszystkim tortura dla widza. Skupia się on na obserwowaniu nudzących się ludzi. Widzimy jak wykonują codzienne czynności, albo niczego nie robią. Obrazy czasami są nieostre, a kadry bez pomysłu. To dzieło jakie nakręcić może każdy, posiadając jedynie kamerę oraz wymyśliwszy kilka łatwych metafor. Polecam tylko maniakom slow cinema.