Jedyny tegoroczny film w canneńskim konkursie, który prawdziwie zasłużył na wygwizdanie. Sean Penn intencje ma zacne – opowiedzenie o cierpieniu mieszkańców Afryki. Problemem jest sposób w jaki o tym opowiada. Pierwszy znak ostrzegawczy pojawia się już w otwierającej scenie, pretensjonalnej sentencji, którą rozpoczyna film, nadając tym samym ton całej narracji.
Reżyser chciał dobrze. Robił wszystko, co tylko możliwe, żeby poruszyć serca odbiorców. I w tym chyba tkwi problem. Penn napastuje nas wzniosłymi dialogami i życiowymi sentencjami, których nie powstydziłby się Paulo Coelho. Nieznośnie dramatyzuje wydarzenia, chwilami ocierając się o histerię, a czasem o tandetę. Z tandetą merytoryczną idzie w parze też wizualna. Operator namiętnie rozmywa obraz po bokach kadru w scenach rozgrywanych w pomieszczeniach, skupiając całą uwagę na „przeżywających” aktorach. Zabieg najpewniej podpatrzony w tanich serialach obyczajowych. Montażysta dodaje cegiełkę od siebie, gdy scena mycia stóp (oczywiście DRAMATYCZNEGO) w zlewie przechodzi w obraz helikoptera, co zwiastuje najpierw dźwięk maszyny. Jaki reżyser, taki „Czas apokalipsy”.
Sean w głównej roli obsadził swoją (ex)dziewczynę, Charlize Theron. Wychowana w RPA aktorka na planie pojawiła się zapewne z emocjonalnym bagażem, który mógł zapunktować w nadaniu postaci głębi. Niefortunnie dla aktorki, musiała się zmagać z tragicznym scenariuszem, znosić tandetne dialogi i uczestniczyć w żenujących scenach miłosnych. Do spółki z Javierem Bardenem robi co może, żeby uratować ten tonący okręt, ale efekt tego jest smutny, bo przykro się patrzy na utalentowanych aktorów marnujących swój czas.
http://kinofilizm.blogspot.co.uk
Więcej recenzji i innych wrażeń z tegorocznego Cannes:
https://facebook.com/Kinofilia-548513951865584/