Kula w głowie. Coś, co z jakichś powodów zablokowało człowieka na amen. Coś, co z dnia na dzień sprawiło, że z dziwną perwersją stacza się, w panice oddala od każdego pozytywu, który rysuje się na horyzoncie i, ewentualnie, zagraża mu tzw. szczęściem; nie chce już życia, domaga się śmierci. To właśnie spotkało głównego bohatera "Bullet Ballet” - umarł w chwili, kiedy jego dziewczyna popełniła samobójstwo. Klasyczny przykład, kiedy jedna kula zabija co najmniej dwie osoby. Film opowiada więc o zombie, które rozpaczliwie poszukuje kogoś, kto je łaskawie dobije. I oto jedno zombie (płci męskiej) napotyka po drodze drugie zombie (płci żeńskiej). Wszystko to utytłane w chaosie, przemycone w niedomówieniach, pokazane beznamiętnie, na chłodno, bez wyraźniejszych sugestii, bez wiążących zobowiązań. Bo może wcale nie o to chodzi. Może to tylko film o grupie nieudaczników siejących zniszczenie i udających poważnych i bezlitosnych gangsterów. Może to jedynie oryginalne, artystyczne spojrzenie na mroczne, technokratyczne Tokio. Ale załóżmy, że jednak chodzi o tych zombie i że niespodziewanie pojawia się nawet jakaś szansa na ich, nazwijmy to, uleczenie.
Dosyć niepozorne, ale bardzo smutne i niezwykle sugestywne to dzieło. I jakby tego było mało - ordynarnie czarno-białe. Beznadzieja leje się z ekranu hektolitrami. Industrialny tumult skutecznie ogłusza i zagłusza. Obserwujemy ustawiczne polowanie na upragnioną, uśmiercającą kulę (tę drugą, dobijającą), która nie przychodzi. Najbardziej interesująca jest tutaj oczywiście wspomniana relacja pomiędzy Godą a Chisato. Dziewczyna interesuje się gościem, który z uporem szuka śmierci. Dlaczego to robi? Ciekawość zwycięża. Zimna ciekawość, bo kiedy Chisato obserwuje rozpaczliwą próbę samobójstwa Gody, w jej oczach nie dostrzeżemy błysku miłosierdzia ani litości. Ale początkowa obojętność powoli przeradza się w niepokojącą fascynację. Dziewczyna idzie do mieszkania Gody, kiedy mężczyzny tam nie ma; z dziką satysfakcją przegląda jego rzeczy, tarza się w jego łóżku, kąpie się w jego łazience. Po co? To chyba szczyt jej emocjonalnego zaangażowania, głębszego zainteresowania drugą osobą; więcej na tym polu się nie uda, bo udać się nie może. Więcej oznacza zbliżenie się, wytrącenie się z bezpiecznego letargu, konieczność otwarcia się. Nie w tym świecie, zdaje się. Trzeba więc odwrócić się i wiać na oślep, jak najszybciej zdusić w zalążku to jakże ogłupiające uczucie. "-Boję się. - Więc się wycofajmy. - To nie to. Co będzie jeśli to zrobię? Co potem?". I ta bezładna, szczeniacka szamotanina chwilę potem. Niby nie wiadomo o czym to, niby o czym innym niż się wydaje. Ostatnia scena w filmie - to rozpaczliwe oddalanie się pędzących w przeciwne strony bohaterów - wręcz poraża swoją bolesną symboliką.
Opowiadanie o miłości poprzez snucie historii o porażającej niemożliwości kochania. Najbardziej zaskakujące jest to, że w tym filmie (o miłości przecież) wszystko jest od miłości jak najdalsze. Śmierć, ból, wyobcowanie, strach, frustracja, wyrzuty sumienia, że za późno, że się nie było dostatecznie blisko. Czuć i widać tutaj rękę fachowca przez duże F, którego nie interesują banalne ujęcia problemu, ładne kadry, bezpłodne analizy i naiwne diagnozy. Jest wyraźnie inaczej niż zazwyczaj. Działa miażdżąca siła konkretu, nieprzypadkowe są te uderzenia industrialu; drastycznie i bezkompromisowo zrealizowany został zamiar uświadomienia człowiekowi kalectwa, jakim jest chroniczna niezdolność do kochania.