Bing Crosby i Danny Kaye u Curtiza o świętach (wcale nie takich białych, bo przez większość czasu jest raczej zielono...): obowiązkowe popisy taneczno-wokalne, dylematy sercowe i garść wykalkulowanych wzruszeń. Mimo całej mej sympatii dla tego typu produkcji w duchu starego Hollywood, ta wydaje mi się w wielu momentach zdecydowanie przedobrzona. Zbyt wiele tu ckliwości i "słodzenia", za mało fabuły, że tak to ujmę, z "krwi i kości". Dialogi niby mają się "skrzyć", musicalowe wstawki oczarowywać, ale jakieś to wszystko nazbyt sztuczne. Między parą bohaterów nie ma odpowiedniej chemii, ich podboje miłosne bynajmniej nie angażują emocjonalnie, widać, że wszystko było z góry obliczone na określony zysk, i ta świadomość przeszkadza. Zdecydowanie istnieją znacznie bardziej udane tytuły z tej samej półki z okresu.
A ja przyznam, że jestem urzeczona tym filmem , bogactwem musicalowego kunsztu i pasji. Zachwycające stroje, błyskotliwe dialogi i całość fabuły okraszona magicznym czarem. Uwielbiam kino retro naznaczone sztuką( jak mój ukochany Freddie Mercury) I ten obraz wpisuje się w nadzwyczajny styl tejże konwencji.