poczytałem trochę dyskusje na temat tego filmu (oglądałem 2x) i dochodzę do wniosku, że najgorętsze dyskusje rozpalają się w wątkach gdzie spotykają się widzowie, którzy twierdzą, że polubili ten film z tymi co chcą go zrozumieć.
Lubić nie zawsze znaczy Rozumieć.
ot i wszystko.
Osobiście uważam , że film braciom Wachowskim NIE WYSZEDŁ - owszem ma dożo plusów (charakteryzacja, gra aktorska), (cyt: ale chodzi o to aby te plusy nie przysłoniły nam minusów).
Dla mnie WIELKI MINUS jest taki, że film jest niezrozumiały i mnożą się teorie i interpretacje, które nie tworzą opinii pozytywnej dla tego filmu.
Przekaz jaki miał film nieść gdzieś Braciom Wachowskim umknął.
Jak mawiał Mistrz Alfred Hitchcock: "Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć".
Tutaj jak dla mnie tego brakuje - i dywagacje czy zęby na plaży mają coś wspólnego z kolesiami na statku czy notariuszem, który miał żonę Chinkę, która w przyszłości jest oszukiwanym i wyzyskiwanym robotem w McDonaldzie albo czy ucieczka staruszka z domu opieki ma związek z przesłaniem o wolności, które symbolizuje murzyn na statku - to z całym szacunkiem jeden wielki SHIT.
Myślę, że mój ulubieniec Dermot Hoggins (Tom Hanks) skomentował by ten film dwoma słowami : Je.....ć go !
W końcu 10 muza nie jest jakąś sztuka tajemna tylko dla wtajemniczonych i powinna być zrozumiała. Co nie przeszkadza w tym że ten film da się lubić.
Widzisz...twoja sensowna wypowiedź dotykająca sedna rozminięcia się pewnych tematów z rzeczywistością jakoś nie spotkała z polemiką.
I słusznie.Dobry tekst:)
obserwując forum stwierdzam , że ludzie chyba z nudów lub samotności lubią się posprzeczać tutaj...
Nie przeczę,że kosztuje to trochę czasu i uwagi.
Mogę Ci odpowiedzieć skąd moja tutaj obecność.
Generalnie każdy niech lubi to co lubi.Mam swoje ulubione filmy i niejednokrotnie moja ocena 10/10 odbiega od filmwebowej.
W życiu mi nie przyszło jęczeć o zaniżeniu oceny,pisać o tym jaki to film "dla myślących" czy wytykać osobom dającym skrajnie niskie oceny niezrozumienie.Nie każdy może zrozumieć i nie każdy film przemawia językiem czy sposobem narracji przemawiającym do każdego.Natomiast tutaj masowym jest zjawisko,które opisałeś.I któremu sie aktywnie przeciwstawiam.
Prostemu filmowi o banalnej treści,o tym kolorowym opakowaniu nadaje sie pewne cechy.Kolejnym jest zabieg przypisywania sobie przez osoby którym ten film się spodobał pewnych walorów intelektualnych)))))))
Lubić nie zawsze znaczy zrozumieć. Zgadza się. Przykładem są choćby serwisy informacyjne, które są lubiane, ale żeby rozumieć ich treść, a już zwłaszcza prawdziwą treść, czyli określoną propagandę, to już inna bajka.
Jeśli chodzi o te plusy i minusy, to nie sądzę, aby film był niezrozumiały. Należy pamiętać, że jest to ekranizacja książki i już teraz mogę powiedzieć, że czytelnik ma łatwiejsze zadanie, aniżeli widz, zwłaszcza gdy wcześniej obejrzał "Atlas…" trzykrotnie (tak jak ja). Film jest bardziej skomplikowany, tak jakby na siłę, ale razem z książką daje o wiele więcej radości. Niektóre części są pozmieniane. Bardzo zmodyfikowane są fragmenty z Sonmi-451, z Zachariaszem i pewnie wiele więcej (jestem na 314 stronie na 536). Poza tym film często przeskakuje z jednego wątku na inny, po kilka albo i kilkanaście razy. W książce dzieje się to tylko dwukrotnie, a historia Zachariasza to tylko jeden (!) rozdział. W dodatku Zachariasz to tak naprawdę chłopiec, a nie zarośnięte chłopisko jak Tom Hanks.
Dziwię się tylko, że w rozmowie o filmie zapomina się o muzyce. Bo ta w "Atlasie…" po prostu powala.
A że film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi… No cóż, może i tak. Tyle że "Atlas…" to ekranizacja. Myślę, że Hitchcock nie brałby się za reżyserię "Atlasu…".
Co do przypisywania sobie jakichś intelektualnych walorów odbiorców tego filmu, to faktycznie, też widzę taki trend, no ale trzeba przyznać, że miło jest dopatrywać się różnych niuansów, których wcześniej się nie widziało i coraz lepiej rozumieć fabułę. Ale powtarzam: z książką, z książką! :D
I aż się dziwię, że nie ma w tym wątku dyskusji.
Chyba bardziej odniosłeś sie do tematu...zły adresat ci sie wkradł.Tak tylko dla uporządkowania dyskusji;)
Razem tak sobie gderaliście, więc to w sumie do Was było, no ale okay - na przyszłość będę grzeczny ;)
Ja za to z twojego gderania poza pewnym rodzajem "spostrzegawczości" dowiedziałem sie bardzo ważnej rzeczy.
Wcześniej sądziłem,że książka podobnie jak film biegnie wieloliniowo.
Okazuje się ,to udziwnieniem Wachowskich.
Muzyka powala...ale w wielu innych filmach.Nie tu))
No cóż, film Wachowskich pozbawiony elementów dziwaczenia nie byłby filmem Wachowskich :D
No ale, że muzyka Ci nie pasuje... to już zakrawa na herezję :P
szybko zmieniasz określenia muzyki....najpierw powala teraz pasuje.Trochę to różne poziomy.Możesz się zdecydować.łatwiej byłoby sie odnieść.
Jak nie pasuje to herezja?Trochę się robi histerycznie.
Zalecam dużą dawkę poczucia humoru, słoneczko się u mnie w Głogowie pokazało, do Netto idę po piwko i kawkę. I nie będę się czepiał słówek u napotkanych ludzi ;D
braciom chodziło moim zdaniem o pokazanie walki o wolność, jest tam to kilka razy wyraźnie zaznaczone, czarni, homoseksualiści, jakieś zniewolone "kelnerki", ludzie z doliny straszeni przez najeźców.
Dopiszę się, jeśli można, bo tu spokojniej (chyba) ;)
Dla mnie ani gniot, ani arcydzieło.
Wizualnie się broni, choć elementy rodem wręcz z "Matrixa" wg mnie wcale nie dodały uroku, wręcz przeciwnie. Wykreowanie Neo Seulu godne Wachowskich, ale tego się spodziewałam. Niechby się oni wzięli w końcu za jakieś hard sf ze spora dozą akcji, byłby to kawał świetnej rozrywki. To wcale nie ironia z mojej strony, naprawdę tęsknię niekiedy do tego typu rozrywkowego kina :)
Ciekawe rozwiązania w warstwie narracji - splatanie wątków - całkiem zgrabne. Pochwaliłabym więc montaż, dynamiczny i oryginalny chwilami.
Muzyki nie słyszałam - dobrze i źle zarazem :)
Treść - dla mnie dość oczywista, ale ktoś niewprawny "w czytaniu" dziwnych konstrukcji może się pogubić (tak było też w przypadku Incepcji" - pamiętam, że wychodziłam z kina z bratem rozprawiając o twisterze, a znajomi niestety pogubili się zupełnie i uznali ów film za nielogiczny i trudny) .
Trudno mi się więc ocenić, jak w istocie jest z przekazem owego filmu, na ile to brak umiejętności przekazywania treści, a na ile jednak "nie ten target".
Czy owa X muza powinna być zrozumiała?
Oj, gdybyśmy poszli tym tropem, to musielibyśmy zrezygnować z części dorobku kina uważanego za klasykę.
Zawsze, dosłownie zawsze pojawią się widzowie, którzy nie zrozumieją filmu. Będzie ich więcej lub mniej. Podobnie jest z każdą dziedziną sztuki. Dla mnie więc nie jest to argument.
Samo przesłanie filmu - nasze postępki mają swoje blisko i dalekosiężne konsekwencje, mamy wybór między tym, co dobre, a złe, jesteśmy tak naprawdę wciąż w drodze jako gatunek cywilizacja, a nasze nadmierne pożądanie może przynieść nam zgubę, gloryfikacja miłości, jako ponadczasowego, ratującego doznania, nawiązania do reinkarnacji - ciekawe, choć w porównaniu z książką wyraźnie spłaszczone, z piętnem współczesnego kina rodem z Hollywood. Ktoś wyżej napisał, iż to treść dla gimnazjalistek.
Pomijając fakt, że gimnazjalistki raczej "jara" "Zmierz" i jego pochodne, to mogę się zgodzić, że nic tu odkrywczego, ale mimo wszystko taka kumulacja okraszona nawiązaniami do idei wschodnich jest ciekawym eksperymentem (to nie tylko buddyzm, ale i dualizm rodem z Chin mi się tu wręcz narzucał przy czytani i oglądaniu) .
Inną kwestią jest spojrzenie na film Wachowskich jako na ekranizację.
Już wcześniej gdzieś na forum pisałam, że w mnie Mitchella bardzo trudno zekranizować, bo sama forma tej powieści-skladanki jest jej siłą i niesie pewne przesłanie. Czuję tu pewien niedosyt, chwilami nawet wg mnie potencjał książki nie został wykorzystany odpowiednio (np. elementy komediowe w wątku o Cavendishu), niekiedy "podrasowanie" wątków im nie służyło wcale, choć też wielce mi nie przeszkadzało. Błędem było wg mnie dążenie usilne do nadaniu filmowi epickiego wymiaru, bo tak naprawdę te historie obroniłyby się same, bez podrasowania.
I tutaj mam dylemat w ocenie, bo bez znajomości książki... ot może ocena wokół 7.
Znajomość książki zaniża jednak ocenę nieco.
Z tym że zwykłam traktować film jako dzieło osobne, niekiedy to jedyne rozsądne wyjście (vide "Lowca androidów" - kto czytał - ten wie, o co mi chodzi). Będzie więc 7, z możliwą weryfikacją za jakiś czas.
A propo weryfikacji - ja teraz dałem 8. Ale co będzie potem? Mało który film oglądam więcej niż raz. Ten chyba nie będzie wyjątkiem. Ale po prostu czasami patrzę na film i "kurcze... dałem mu osiem?!" i jeśli zabardzo go nie kojarzyłem to obniżam mu na . Ale czasami patrzę i pamiętam go po latach - "to był odbry film" - czasami trochę można podciągnąć ocenę.
Co do książki... chyba warto będzie sięgnąć :)
Ładnie to ujęłaś, choć moim zdaniem film zyskuje w konfrontacją z książką. Nie przeczytałem całej, ale szalenie mi się podoba i myślę, że wkrótce się z nią uporam (jestem w momencie, gdy Meronym odbija Zachariasza z niewoli Kona). Tak czy inaczej miło, że są osoby, które oglądając film sięgnęły też po pierwowzór. Bo w przypadku "Atlasu..." książka różni się od filmu (zwłaszcza rozdziały "Antyfona Sonmi 451" oraz "Bród Slooshy..." są zmienione). Jeśli muzyki nie słyszałaś, to powiem Ci, że warto. Pisałem już gdzieś na tym forum, że gdy siedziałem na ławeczce na pasażu w Carrefourze z reklamówką wypełnioną pachnącymi ciepłymi bułkami i słuchałem soundtracka do "Atlasu…" to musiałem udawać, że łzy mi nie lecą. Taka prawda
Myślałem sobie wtedy nad tym filmem, patrzyłem na ludzi w supermarkecie i gdy zaczął się utwór "All Boundaries Are Conventions" nie wytrzymałem. Musiałem udawać, że oczy mnie szczypią, choć w głębi duszy chciałem wykrzyczeć co mnie boli i łzy same mi ciekły. Tak było. Cudowna, piękna muzyka.
Nie słyszałam w sensie, iż nie zrobiła na mnie wrażenia, nie wybijała się z obrazu. Chyba tylko przy napisach końcowych mi przemknęło przez głowę, że tak ciut za epicko mi tu coś brzmi ;)
Za to wczoraj na "Wrogu numer jeden" Biglow zaczęłam myśleć o tym, by posłuchać soundtracku. Ale to już kwestia mych dziwnych upodobań muzycznych. De gustibus... :)
A dodam jeszcze, że u mnie najpierw była książka, potem film. Nieco żałuję, że niestety w dość krótkim odstępie czasu, bo jednak lektura wyraźnie wpływa na percepcję filmu. I wg mnie niestety film nie zyskuje, operuje bowiem skrótem.
To uzasadniony zabieg, bo film i tak trwa blisko 3 godziny, ale...
Ja zamiast efektownych scen walki z wątku Sonmi wolałabym przyjrzeć się choćby nieco bliżej mechanizmom rządzącym ową korporacją. Wycieczka po galeriach, funkcjonowanie świata, w którym panuje wręcz przymus konsumpcji, twarzorzeźby i manipulacja genami, reklama na powierzchni księżyca - szkoda mi tych elementów, bo to również autorski komentarz do współczesnego świata rozwiniętego kapitalizmu i ostrzeżenie przed konsumpcjonizmem.
Ciekawi mnie też, co powiesz o wątku pana Meeksa, bo to jeszcze przed Tobą.
Wachowscy inaczej położyli akcenty, zdecydowanie inaczej.
No wiesz, odnośnie tego, że film operuje skrótem czy wolałabyś wdzieć to i tamto... Jasne, że tak. Książka i film to dwie zupełnie inne bajki. Chociażby fakt, że w książce nie ma żadnych insynuacji do tego, aby jeden aktor wcielał się w kilka ról (przynajmniej jak na razie ich nie widzę). Albo poważne ingerencje w scenariusz. Bardzo dobrze, bo to jest adaptacja, a nie ekranizacja. Adaptacja wręcz zakłada ingerencję w oryginał i zmianę jego treści. Oryginał w adaptacji to taki fundament, na któym buduje się coś nowego. No i Wachowscy i Tykwer zbudowali całkiem solidny gmach ;D
A co do pana Meeksa, to nie wiem o co chodzi i nie waż mi się nawet tego zdradzać, bo Cię znajdę i wyłaskoczę na śmierć :D
Ani słowa więcej o panu Meeksie, choć śmierć od łaskotek to nawet kusząca perspektywa ;p
Co do adaptacji, pełna zgoda. Film wymaga skrótu. Wachowscy położyli akcenty tak, iż powstał film na pograniczu kina akcji i kina epickiego. Czytałam nawet jakąś recenzję, w której odebrał recenzent "Atlas"..." jako opowieść o nieprzemijającej, wielkiej miłości (stąd też zawód recenzenta, bo uznał, że "Atlas..." jako opowieść o miłości oferuje za mało), co w powieści jest marginalne wręcz.
Ja bym nieco inaczej położyła akcenty, co nie znaczy oczywiście, że dzięki temu powstałby obiektywnie lepszy film. :)
No i jeszcze dyskusja w wątku o fabrykantach, spowodowała, iż brak elementów przedstawiania świata Sonmi uważam jednak za błąd. Nie dla wszystkich ten wątek jest sensowny i jasny.
Ale też jak pisałam wyżej. Znajomość książki zaburza u mnie odbiór filmu, dlatego pewnie po czasie wrócę do niego, bo obejrzeć bardziej "na chłodno".
Hmmm... może i tak. No wiesz, muszę wyjść z "Brodu Slooshy" (a coś czuję, że zrobię to już dziś) i zacznę drugą odsłonę "Antyfony...". Wtedy będę mógł nieco więcej powiedzieć o tych brakach, o których piszesz. Aż jestem ciekaw.
A jeśli chodzi o "Atlas..." jako historię o miłości, to faktem jest, że miłość pojawia się w każdej historii, choć nie zawsze miłość poszerza tutaj swoje znaczenie. Miłość do osoby ściśle łączy się tutaj z umiłowaniem wolności, czy nawet z miłością do drugiego człowieka rozumianą jako dobroć i pomoc. Ale fakt, w filmie miłość jest tak jakby "w tle".