Tęsknota za popkulturowym uniwersum z dzieciństwa każe Dufferom idealizować (i upraszczać) przeszłość. Można się tylko zastanawiać, w jakim stopniu popularność tej serialowej retro-symulacji unieważnia prawdziwe oblicze epoki. W epoce remiksów, coverów, prequeli i serii trafić można także na dzieła autorów zainteresowanych marginesem spoza kulturowego kanonu, którzy w kultywowaniu przeszłości nie ograniczają się do sięgania po relikwie. Ci twórcy, choć wolni od dokumentalistycznych kryteriów nauk historycznych, szperają w mniejszych szufladkach niedawno minionych dekad. W
"Django" Quentin Tarantino nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz wykorzystuje hollywoodzką iluzję – tym razem Dzikiego Zachodu – by uwidocznić kwestię podziałów rasowych, na które narodowotwórcza mitologia klasycznego westernu pozostawała uparcie obojętna. Podobną strategię pisania historii kina na nowo lubi obierać krytyczny miłośnik melodramatu,
Todd Haynes. Akcję obyczajowych
"Daleko od nieba" i
"Carol" umieszcza w latach 50. Może pozwolić sobie na podjęcie takich genderowych kwestii, do których ograniczani Kodeksem Haysa, żyjący w tamtym czasie twórcy (z "remake'owanym" przez
Haynesa Douglasem Sirkiem na czele) nie zbliżali się nieuzbrojeni w ezopowe metafory i niedomówienia. Ze środkiem amerykańskiego XX wieku jako epoką ogólnego dobrobytu dyskutuje także
Sam Mendes. Problem aborcji podjęty w jego
"Drodze do szczęścia" prowokuje pytania o ówczesną sytuację kobiet. Szerzej zaś – każe porzucić bezrefleksyjną nostalgię za czasami triumfów Donów Draperów (tak stylowo przedstawionymi w serialu
"Mad Men"). Pozornie przejrzysty system wartości lat 60. skrytykowany został także przez
Wesa Andersona. Mieniąca się wszystkimi odcieniami żółci urokliwa stylistyka
"Kochanków z księżyca" niesie gorzki ładunek ironii. Choć za pomocą kostiumu i scenografii
Anderson wydaje się zachwycać przeszłością, to symetryczny układ kadrów faktycznie koresponduje ze sztywnością konserwatywnych obyczajów, tłumiących buntowniczą indywidualność dwojga nastoletnich bohaterów.
Retro bez wątpienia posiada moc leczenia z nostalgii. By przywołać słowa Simona Reynoldsa (autora książki pod wszystko mówiącym tytułem "Retromania: Jak popkultura żywi się własną przeszłością"): "retro może stanowić reakcję na rozrost idei i stylów, których potencjał nie został w pełni wykorzystany". Z urządzenia zabytkowych wnętrz na nowo, z wiernego odwzorowania wiekowych uliczek, z reprodukowania wytwornych kostiumów czy wykwintnych dań z epoki filmowcy nierzadko czynią pretekst do przywołania niegdyś przemilczanych, a dziś ideologicznie i politycznie istotnych kwestii. Tradycyjne role kobiet, różne modele męskości, sytuacja Afroamerykanów za oceanem, społeczne funkcjonowanie gejów i lesbijek czy prawo do szczęścia mniejszości etnicznych w państwie demokratycznym to tylko niektóre z tych zagadnień. Wyżej przywołane przykłady pokazują wyraźnie, jak mocno ograniczone jest spojrzenie
Dufferów. Stanowiąc odbicie sygnałów zapośredniczonych przez popkulturę, kino, telewizję, literaturę czy komiks,
"Stranger Things" schlebia naszym gustom, pozwalając czerpać z pamięci zbiorowej – tym samym jednak nie pozostawia miejsca na osobistą (czyt. wyróżniającą się z tłumu) biografię. Z jednej strony ekstremalnie nostalgiczny serial
Dufferów stanowi znak czasów, zwieńczając trwającą co najmniej od dwóch dekad retromanię. Nikt chyba nie wątpi, że doskonała odtwórczość serialu świetnie realizuje pragnienia legionów kulturożerców. Z drugiej strony rzeczony produkt wydaje się wegetować w hibernacji, jakby ostatnie trzy dekady nigdy się nie wydarzyły. Tęsknota za popkulturowym uniwersum z dzieciństwa każe
Dufferom idealizować (i upraszczać) przeszłość. Można się tylko zastanawiać, w jakim stopniu popularność tej serialowej retro-symulacji unieważnia prawdziwe oblicze epoki.
Retrofuturologie Kino odwołujące się wyłącznie do kina to spełnione marzenie kinofila, lecz koszmar oczekującego nowości kinomana. Jak pogodzić te dwie perspektywy? Naprzeciw wychodzi Ernest Cline, którego
"Player One" został niedawno zekranizowany przez
Stevena Spielberga. Ten być może najbardziej zafiksowany geek wśród powieściopisarzy stworzył pięćsetstronicowy list miłosny do popkultury i technologii wirtualnej rozrywki, zwieńczony gestem, którego duet The Duffer Brothers jak na razie nie ma odwagi wykonać. Obsesyjnie recyklingując popkulturę, Cline ostatecznie poucza, że istnieją rzeczy ważniejsze od niej samej. Konserwatywny morał może wydawać się pójściem na łatwiznę i zaprzeczeniem największej (referencyjnej) wartości
"Playera One". Jeśli jednak wyrażają go świry w rodzaju Cline'a czy sam
Spielberg (do którego przecież tamten także się odwołuje), konkluzja nabiera szlachetnej wiarygodności. Wirtualna hiperrzeczywistość, wewnątrz której dzieje się większość akcji, od początku sygnalizuje zresztą własną umowność, przestylizowanie, które prowadzić może jedynie ku ślepym uliczkom eskapizmu.
"Sex Education"
Chyba najmniej oczywistą refleksję na temat nostalgii wywołuje drugi w tym zestawieniu serial Netflixa, czyli
"Sex Education". Całość, z czym twórcy wcale się nie kryją, stanowi hołd złożony
Johnowi Hughesowi. Takiego kinofilsko-retrofilskiego powrotu do przeszłości jeszcze nie widzieliście. Historia kręci się wokół idących z duchem czasu konsultacji seksuologicznych, które nastoletni Otis – zainspirowany matką-seksuolożką – prowadzi pokątnie w swojej szkole. Szkole, dodajmy, którą zapełniają żółte szafki rodem z
"Klubu winowajców" oraz na pierwszy rzut oka stereotypowa młodzież. Nastolatkowie mówią z brytyjskim akcentem, niektórzy noszą kurtki amerykańskich futbolistów, inni zaś przypominają zakochanych w modzie vintage kolorowych hipsterów ("Moda to wieczny powrót tego samego", miał stwierdzić Roland Barthes). Scenografie domowych wnętrz i ubrania dorosłych wprowadzają dodatkowy mętlik uniemożliwiający precyzyjną lokalizację wydarzeń na osi czasu. Rozwiązania nie ułatwia także korzystający z dobrodziejstw internetu Otis, posiadacz gramofonu i wielkiej kolekcji winyli. W jego sypialni dostrzec można plakaty
Joy Division i
The Stranglers. Wiadomo, że nic tak dobitnie nie odzwierciedla tonacji danego czasu jak ówczesne piosenki. Twórcy przypominają przeładowanych endorfinami DJ-ów, gdy serwują nam rockowo-funkową playlistę, którą mogliby wytańczyć nadpobudliwi bohaterowie
"Footloose". Wyobraźcie sobie amerykańską komedię dla młodzieży z lat 80., w której bohaterowie rozmawiają o antykoncepcji, aborcji, pornografii czy homofobii; w której snuje się fantazje o międzygalaktycznym seksie, a gestem największej dojrzałości okazuje się występ nastoletniej drag queen. Całą opowieść pointuje morał wyjęty ze współczesnej seksuologicznej poradni: nic, co ludzkie, nie jest nam obce, jeśli nie cierpią na tym niczyje uczucia ani ciała.
Odpowiedzialna za scenariusz
Laurie Nunn i reżyser
Ben Taylor wyznają, że ich zamiarem było twórcze przetestowanie nostalgicznych tropów młodzieżowego gatunku – postawienie ich na głowie i spojrzenie na relacje młodych z nieco innej perspektywy. Zadanie wykonane! Twórcy eklektycznego
"Sex Education" nie pozostają purystycznymi niewolnikami zbiorowej wyobraźni, zwalniają się także z prób rekonstruowania historii, a nadal korzystają ze stale obecnej w kulturze mentalności retro. Pozwalają, by przeszłość (w tym dziedzictwo kina) mądrze dialogowała z teraźniejszością. Ekranowy świat opierają na minionej estetyce, lecz ani myślą nastrajać nas jakimkolwiek poczuciem straty. Brak tu niedojrzałych sugestii typu: "Świat zmierza po równi pochyłej" i "Kiedyś to było lepiej". Kiedyś, owszem, pewnie było fajnie. Zamiast jednak fetyszyzować przeszłość, może warto zachwycić się teraźniejszością.