Niedawno ogłoszono, że książka "Ogień i furia", opowiadająca o prezydenturze Donalda Trumpa, zostanie zamieniona w serial telewizyjny. Czekając na niego, warto obejrzeć kilka poświęconych mu dokumentów, w których twórcy prześwietlają osobowość obecnego prezydenta USA oraz jego finansowe imperium.
Aaron Sorkin by tego lepiej nie napisał. Od tej perełki w zasadzie mógłby zacząć się przyszły serial – już niemal widzę
Aleca Baldwina z charakterystycznie ułożonymi ustami wygłaszającego tę gadkę. Widzę też
Trumpa, który ogląda ten występ na swoich dwóch telewizorach i pierwsze, co robi, to łapie za telefon, żeby przy pomocy Twittera obrazić gwiazdora. Po jego występach w SNL
Trump ćwierkał, że
Baldwin jest słabym aktorem i że tylko dzięki niemu jego przyblakła gwiazda znowu świeci.
Baldwin z kolei utrzymuje, że żona prezydenta uważa go za wspaniałe wcielenie jej męża.
Wolff tworzy katalog ekscentrycznych i niepokojących zachowań obecnego prezydenta, w "Ogniu i furii" jest jednak też wciągająca akcja, napędzana przez sporą grupę bohaterów pobocznych, którzy w cieniu
Trumpa zawiązują sojusze i walczą o wpływy. Z jednej strony grupa Steve'a Bannona – niepokornego dziennikarza, chodzącego w przepoconych ubraniach człowieka z misją, nieufnego wobec establishmentu, prowadzącego narady w motelu nad kartonowym kubkiem z chińszczyzną. Z drugiej:
Ivanka Trump i jej mąż,
Jared Kushner – członkowie elity, pozbawione charakteru i charyzmy dzieci milionerów, które próbują rozgościć się w Białym Domu, choć naprawdę nie powinni. Są jeszcze zwolniony przez
Trumpa James Comey, były dyrektor FBI, znienawidzony tak samo przez Demokratów, jak i Republikanów. Oraz specjalny prokurator, Robert Mueller, który ma zbadać powiązania między
Trumpem a Rosją – człowiek starej daty z zegarkiem Casio za 40 dolarów na ręce, który poświęcił pracę w prywatnej korporacji, gdzie zarabiał duże pieniądze, na rzecz służby państwu. Jest tu materiał co najmniej na dwa sezony, a przecież sytuacja jest, że tak powiem, rozwojowa.
Czekając na premierę, warto wrócić do dokumentów – dokumentaliści zajmowali się
Trumpem często i gęsto. I to z przeróżnej strony. Jeszcze niedawno o
"Trump: An American Dream" było cichutko, dziś, pod wpływem ostatnich miesięcy, jest o nim głośno. Ten czteroodcinkowy serial dokumentalny to coś na kształt
"Dynastii" – wczorajsza estetyka, wczorajsze fryzury, wielkie pieniądze, namiętności i zdrady. Trudna miłość między
Trumpem a jego ojcem, Fredem. Trudna miłość między Trumpem a Ivaną Marei Trump, przekreślona jego romansem z Marlą Malpes i definitywnie zakończona w świetle reflektorów – na kozetce u prezenterów telewizyjnych i na pierwszych stronach nowojorskich brukowców. W tle hazard, katastrofy lotnicze, flirt z mediami i występ podczas gali amerykańskiego wrestlingu.
Z
"Trump: An American Dream" wyłania się portret małodusznego i bezwzględnego człowieka, narcyza, który wyraźnie nie radzi sobie z uczuciami, w dodatku – nie radzi sobie także z samym biznesem. Twórcy dokumentu rozbrajają kilka mitów, które narosły wokół
Trumpa, chociażby ten, że jest współczesnym Rockeffelerem i że wielki sukces osiągnął wyłącznie dzięki swojej pracy. Ani jedno, ani drugi nie jest prawdziwe. Ani sukces nie jest taki wielki, ani nie został osiągnięty bez wsparcia.
Wątek pieniędzy powraca także w
"Dirty Money", serialu dokumentalnym, którego szósty odcinek poświęcony został w całości
Trumpowi. Okazuje się, że pierwszego miliona wcale się nie dorobił, tylko dostał go od tatki – tatko z kolei dostał pół miliona od swojego ojca. Ok, postawił wielki wieżowiec, dziś nazywany Trump Tower, ale większość innych interesów mu raczej nie wyszła, by wspomnieć chociażby o spektakularnej klapie kasyna buńczucznie nazwanego Taj Mahal w Atlantic City. Ludzie, którzy wtedy zaufali obecnemu prezydentowi, do dzisiaj nie mogą się podnieść z długów. Z kolei producenci telewizyjni odpowiedzialni za program "The Apprentice", w którym Trump robił za prawdziwego bogacza i nauczyciela przedsiębiorczości, co ograniczało się w zasadzie do tego, że krzyczał do uczestników: "You're fired", śmieją się, że przed przystąpieniem do realizacji trzeba było mocno odświeżyć Trump Tower, bo pachniało tam grzybem i starocią. Co ciekawe, program okazał się wielkim sukcesem; w trakcie drugiego sezonu
Trump miał zgarniać milion dolarów za odcinek.
I tu dochodzimy do jeszcze jednej rzeczy. Mówi się, że gdyby
Trump zastrzelił dzisiaj kogoś w biały dzień, na nowojorskiej ulicy, nawet bez wyraźnego powodu, i tak w następnych wyborach dostałby prawie 40 procent głosów. Ten wątek przewija się w dokumencie
"Trumped: Inside the Greatest Political Upset of All Time". Patrzymy na niego z perspektywy trzech dziennikarzy politycznych, towarzyszących mu najpierw w wyścigu po nominację Republikanów, a potem już w starciu z
Hillary Clinton.
Trump jest tu taki jak zawsze: chamski i nieprzygotowany, ale równocześnie trudno nie zauważyć, z jaką łatwością pokonuje kolejnych kontrkandydatów i z jakim entuzjazmem ludzie słuchają tego, co mówi. Ludzie zmęczeni i wściekli na wyalienowany waszyngtoński establishment wręcz jedzą mu z ręki; uważają go za zbawcę. Nie przeszkadza to dziennikarzom wygłaszać w telewizyjnych studiach na kilka godzin przed wynikami wyborów, że na pewno wygra
Clinton. Pokazuje to niestety, że i oni całkowicie oderwali się od rzeczywistości i nie znają tak naprawdę swojego kraju.
To, że panaceum na to oderwanie i ten kryzys ma być facet, który żyje w złotym apartamencie w samym centrum Nowego Jorku, znany z telewizji bogacz, którego życie przypomina
"Dynastię", a poziom intelektualny można pewnie porównać do tego, który reprezentował Frank Drebin, samo w sobie jest w równym stopniu smutne i śmieszne. I, tak, to doskonały materiał na film.