W najnowszej odsłonie swojego autorskiego cyklu felietonów Piotr Czerkawski wyciąga z lamusa film Neila Jordana pt. "Mona Lisa". Sprawdźcie, co jest w nim takiego ciekawego, że mimo upływu lat warto do niego powrócić. Choć
Jordan oszczędnie dawkuje informacje o głównej postaci, z rozmowy George'a z kumplem dowiadujemy się, że nasz bohater wyszedł właśnie z więzienia. Reżyser zwięźle i dowcipnie obrazuje wyobcowanie doskwierające George'owi po siedmioletniej odsiadce. W scenie, gdy po raz pierwszy dostaje do obsługi pager, wydaje się równie bezradny, co Daniel Blake próbujący skorzystać z komputera.
Na wieść o powrocie druha dawni towarzysze załatwiają mu dość szczególną robotę. George ma być kierowcą i ochroniarzem Simone – luksusowej call girl (świetna
Cathy Tyson, która otrzymała rolę po tym, gdy producentom nie udało się zakontraktować
Grace Jones). Gdy naszym oczom ukazuje się zjawiskowo piękna dziewczyna, którą sam bohater przezywa "wysoką i szczupłą czarną cizią", reżyser dokonuje kolejnej gatunkowej wolty. Zderzenie plebejusza i dystyngowanej damy stanowi idealny materiał na komedię charakterów o niedobranej parze skazanej przez los na wspólne towarzystwo.
Jordan początkowo rzeczywiście podąża tym tropem i z nieokrzesania oraz prostolinijności George'a czyni źródło pierwszorzędnego humoru. Jego charakter najlepiej wyraża scena, w której mężczyzna czeka na Simone w restauracji luksusowego hotelu. Na pytanie kelnera "Earl Grey czy Lapsang Souchong?" George odpowiada: "Nie, nie, poproszę herbatę".
"Mona Lisa" to jednak znacznie więcej niż zbiór gagów wyśmiewających nieporadne kroki parweniusza na salonach.
Jordan bardzo szybko przekonuje, że niedopasowanie bohatera do otaczającej rzeczywistości ma głębsze podłoże egzystencjalne. Pierwszy sygnał w tej kwestii otrzymujemy już we wspomnianej scenie kłótni George'a z żoną. Gdy partnerzy wychodzą na ulicę, sąsiedzi otaczają ich i obserwują awanturę, jak gdyby oglądali przedstawienie teatralne. Właśnie reakcja otoczenia, akcentująca sztuczność całej sytuacji, irytuje George'a dużo bardziej niż pretensje jego małżonki.
Poczucie obcości nie opuszcza bohatera także, gdy ten decyduje się podjąć współpracę z gangsterami. W jednej z najciekawszych i najbardziej enigmatycznych scen w filmie George zabiera na spotkanie z szefem kupionego w sklepie zoologicznym białego królika. Obecność zwierzęcia z pewnością nadaje ożywczy posmak absurdu – powielanej do znudzenia w gangsterskich filmach – scenie, w której dwóch facetów omawia przestępcze interesy. Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że chodzi tu o coś więcej. Choć w pierwszej chwili może brzmieć to kuriozalnie, przychylam się do zdania brytyjskich krytyków dostrzegających w tej sekwencji nawiązanie do "Alicji w Krainie Czarów". W słynnej powieści
Lewisa Carrolla biały królik był znakiem innego świata, który pozostawał dla głównej bohaterki obcy, nieprzenikniony i tajemniczy. Czymś takim dla George'a okazuje się również wyuzdane uniwersum nocnego Londynu, z jakim zaznajamia go Simone.
Element blefu i niedopowiedzenia pojawia się w relacjach między protagonistami już od ich pierwszego spotkania. Znajdująca się w niebezpieczeństwie Simone prosi wówczas zdezorientowanego George'a, by wyprowadził ją z hotelu, udając zazdrosnego męża. Mimo że początkowo bohaterowie wydają się postaciami z dwóch różnych światów, nie potrzeba wiele czasu, by naiwny mężczyzna zamarzył o związaniu się z nową znajomą nie tylko na niby. Wątek stopniowego zakochiwania się George'a w Simone nadaje
"Mona Lisie" wymiar współczesnej baśni o prowincjuszu, który niespodziewanie postanawia zawalczyć o rękę księżniczki. Oprócz tego, film dotyka jeszcze jednej, chyba znacznie bardziej interesującej kwestii. Wpatrzony w piękną kobietę bohater coraz bardziej dostosowuje się do stawianych na każdym kroku wymagań. Kluczowe pytanie stawiane przez
Jordana brzmi: czy Georgeowi uda się zachować w tych okolicznościach własną tożsamość?
Wpływ Simone na jej szofera manifestuje się nawet na poziomie szczegółu. Po wspólnych zakupach mężczyzna chowa do szafy obciachowe hawajskie koszule i zaczyna przychodzić do pracy w garniturze. W następstwie relacji z urodziwą znajomą George coraz mocniej wnika również w przestępczy półświatek. Trzeba przy okazji przyznać
Jordanowi, że ekranowy obraz londyńskich czerwonych dzielnic okazuje się daleki od stereotypu. Zamiast napawać się atmosferą moralnego zepsucia, reżyser woli dostrzec w świecie obskurnych night clubów i hoteli na godziny przestrzeń, w której ludzie rozpaczliwie próbują poradzić sobie z przygniatającą samotnością i brakiem bliskości. Kwintesencję takiego podejścia stanowi sekwencja przedstawiająca George'a przemierzającego czerwoną dzielnicę w rytm – będącej dziś wizytówką filmu – ballady Genesis "In Too Deep".
"Taksówkarz" z brytyjską flegmą Oczywiście
Jordan nie zamierza przy tym ignorować obecnej w świecie
"Mona Lisy" podłości. Świadomość wszechobecności zła ma także Simone, która w ekskluzywnych pokojach hotelowych bywa zmuszana do spełniania najbardziej bezwstydnych fantazji swoich klientów. Jak dowiadujemy się w miarę rozwoju fabuły, jeszcze nie tak dawno, zamiast w hotelu Ritz, przyjmowała ich zresztą na ulicy. Wówczas zrodziła się skomplikowana przyjaźń Simone z dużo młodszą, uzależnioną od narkotyków Cathy. Wysiłki Simone, by – z pomocą George'a – odszukać dawną znajomą, składają się na kolejny istotny wątek filmu. Sekwencje, w których bohater zanurza się w miejską dżunglę, by odnaleźć i uratować nieletnią prostytutkę, budzą wyraźne skojarzenia z arcydziełem
Martina Scorsesego. Przez
"Mona Lisę" przebija – wyczuwalne także w starszym równo o dekadę
"Taksówkarzu" – rozgoryczenie hipokryzją elit i powszechnym przyzwoleniem na nieprawość. Tożsamy wydaje się również towarzyszący obu dziełom kontekst społeczny. O ile
Scorsese realizował swoje dzieło w Stanach Zjednoczonych wyniszczonych wojną w Wietnamie i aferą Watergate, o tyle
Neil Jordan stworzył
"Mona Lisę" w okresie wzrostu napięć i nierówności społecznych doby thatcheryzmu.
A jednak wizja irlandzkiego reżysera to do samego końca
"Taksówkarz" w wersji light, obdarzony brytyjską flegmą i stroniący od apokaliptycznych lęków. Dzieje się tak pewnie dlatego, że George nie jest wyrzutkiem w typie Travisa Bickle'a i ma do stracenia zbyt dużo, by postawić wszystko na jedną kartę. Świadomy tego
Jordan umieszcza w filmie – wynikającą logicznie z przebiegu fabuły – scenę krwawej jatki, ale nie czyni z niej puenty opowieści. Następujący epilog daje bohaterowi, rzadką w przypadku filmów noir, szansę na autorefleksję, przewartościowanie swojego życia i naprawienie błędów z przeszłości. Utrzymany na granicy sentymentalizmu, a przecież ostatecznie piękny finał, wydaje się wiarygodny wyłącznie z jednego powodu. Reżyser okazał się w przedstawionym świecie jedynie gościem, nieświadomym jego reguł wewnętrznych.
Neil Jordan z
"Mona Lisy" to romantyk, który przypadkowo zbłądził na teren kina gangsterskiego i oswoił tę rzeczywistość za sprawą wewnętrznej czystości.