W oczekiwaniu na premierę nowej wersji "Pamięci absolutnej" przeczytajcie wywiad Michała Walkiewicza z gwiazdą filmu, Colinem Farrellem, oraz reżyserem Lenem Wisemanem. Fani nie ustają w domysłach, więc warto ustalić, jak to w końcu jest z tą "Pamięcią absolutną". To remake filmu Paula Verhoevena czy nowa adaptacja prozy Philipa K. Dicka?
Len Wiseman: Zdaję sobie sprawę, że wszystkie informacje, które pojawiły się do tej pory, mogą być mylące, więc wyjaśniam: to po prostu remake pewnej koncepcji, idei stojącej za filmem. Nazwałbym film remakiem, jednak znacznie bliższym oryginalnemu opowiadaniu
Dicka niż dzieło
Verhoevena. Wydaje mi się, że to jedyny sens i cel wszelkich przeróbek – wchodzić na inne tory, kierować historię w zupełnie inne miejsca.
Tak zrobiliście? LW: Nie chciałem niczego powtarzać, tylko poszukać nowej jakości. Trochę wahałem się na etapie scenariusza, bałem się partyzanckiej wojny z producentami, byłem pomny pracy przy
"Szklanej pułapce 4.0". Mówiłem sobie, że to nie dla mnie, nawet przekonywałem agenta, że to nie ma sensu. Chciałem zrobić swój własny, autorski od A do Z film. Tekst był jednak tak różny od oryginalnej
"Pamięci absolutnej", że zaryzykowałem, postanowiłem spróbować. Chciałem zobaczyć, w którą stronę podążymy z tym tekstem, gdzie nas zabierze. Zdaje sobie sprawę, że nasz film będzie ciągle porównywany do oryginału. Tamten film istnieje, ale my go nie tykamy.
Colin Farrell: Mamy świadomość pewnych stygmatów. Zwłaszcza tych, które pojawiają się podczas pracy nad przeróbkami. Wyleczył mnie z nich występ w niedawnym
"Postrachu nocy". Wszyscy widzieliśmy autorskie filmy, które były mniej oryginalne niż przeróbki. I wszyscy widzieliśmy remaki, które sprawiły, że o oryginałach wszyscy zapomnieli, by wspomnieć choćby
"Coś" Carpentera czy
"Muchę" Cronenberga. To niby nie były dosłowne przeróbki, tylko zapożyczenia idei, konceptu, ale nie zmienia to faktu, że usunęły oryginały w cień. Zapewniam cię, że wszyscy na planie chcieliśmy stworzyć coś unikatowego i oddalić się od
"Pamięci absolutnej" Verhoevena.
Len Wiseman i Colin Farrell
Colinie, to nie jest Twój pierwszy występ w adaptacji prozy Dicka. CF: Tak, wcześniej był
"Raport mniejszości". Uwielbiam jego prace, zwłaszcza te, które udało się przenieść na ekran ze mną w obaadzie (śmiech). A tak poważnie, to od opowiadania wolę oryginalny film
Verhoevena. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem go na VHS, miałem piętnaście czy szesnaście lat. Teraz obejrzałem go znowu – tuż przed wylotem do Toronto na zdjęcia.
Wciąż się broni? CF: Wiadomo, pewne rzeczy, np. efekty specjalne, trochę się zestarzały, ale o dziwo wciąż działają, poruszają odpowiednie struny. Prawdę mówiąc, to film, którego nie da się zbrukać. Myślę, że jakkolwiek sprawy się potoczą, fani nie będą mieli do nas pretensji (śmiech).
A co z bohaterem? Jego legendy też nie da się zbrukać? Trudno pomylić Cię ze Schwarzeneggerem. CF: Och tak, jestem wizualnie uderzająco niepodobny do
Schwarzeneggera (śmiech). Na szczęście nowy Quaid jest zupełnie innym bohaterem. Jak wcześniej powiedział Len – to historia na trochę innym torze, więc i bohater został zbudowany od podstaw. Tamten Quaid był wygadanym gościem i sypał z rękawa ciętymi ripostami –
Schwarzeneggerowi, który był mistrzem one-linerów, udało się fantastycznie to zagrać. To była w ogóle dekada one-linerów, a
Arnold był jej królem – w
"Terminatorze",
"Predatorze",
"Pamięci absolutnej" i wielu innych. Mój bohater jest trochę bardziej zwyczajny – to jeden z tysięcy robotników podróżujących po całym świecie, pracujących w fabrykach. Oddzielony od życia, od żony, od pracy, przekonany o tym, że wiedzie nic nie warte życie. Chcieliśmy, żeby było to wygrane na odrobinę innych tonach. Mam nadzieję, że dopięliśmy swego.
Colin Farrell / Arnold Schwarzenegger
Arnie udzielił błogosławieństwa? CF: Trudno było o kontakt (śmiech). Arnie nie odbiera telefonów, nie tweetuje, nie ma Facebooka. Ty z nim gadałeś,
Len, prawda?
LW: Tak, to była zabawna rozmowa. Był podekscytowany tym, co robimy. Gadaliśmy o różnicach i podobieństwach między filmami, jednak na tym się skończyło. To szalenie sympatyczny, rozmowny i słodki gość.
Quaid to postać z przeszłością, której odkrywanie jest sednem fabuły. Jak udało Wam się scharakteryzować tę postać, nie mówiąc o niej zbyt wiele? CF: Tak, to postać z bogatą i skomplikowaną przeszłością. Film oczywiście rzuca na nią światło, ale moje zadanie aktorskie polegało zupełnie na czym innym. Quaid był dla mnie czystą kartą – modelem faceta bez świadomości, bez instynktu, pozbawionym umiejętności jakiejś podstawowej autorefleksji. Życie, które prowadzi, po piętnastu minutach filmu okazuje się ułudą, kłamstwem. Zastanawialiśmy się z
Lenem, jak pokazać obejmowanie go we władzę przez wspomnienia – jak zilustrować ich przepływ, ideę pamięci, która jest tożsama z sercem, w opozycji do chodnego i opanowanego rozumu.
Quaid pyta: "Jeśli nie jestem sobą, to kim?".
CF: To rdzeń naszego filmu. Tak mi się przynajmniej wydaje – to tajemnica podróży, w którą udaje się bohater. Przyznam, że mnie to chwyciło – lubię filmy podejmujące wątek odkrywania tożsamości. To frapujące.
Len, innym "rdzeniem" filmu jest wydaje się futurystyczna estetyka. LW: Cały pomysł na wizualną stronę filmu kumuluje się według mnie w scenie, którą można było zobaczyć m.in. w zwiastunie, gdy Quaid kasuje z broni palnej dziesięciu czy dwunastu facetów, a kamera panoramuje jak szalona. Chcieliśmy wejść do głowy bohatera, przefiltrować sceny akcji przez jego percepcję. Chcieliśmy, aby widownia wstrzymała oddech i nie wypuściła go tak długo jak bohater – czyli na czas strzelania do tych dziesięciu czy dwunastu facetów (śmiech).
Historia science fiction to historia naszych nadziei i lęków związanych z postępem technologicznym. Czego będziemy się bać po nowej "Pamięci absolutnej"?
LW: Lęk przed postępem to jeden z naszych głównych tematów. Jeśli osiągniemy kiedyś punkt, w którym takie rzeczy jak Rekall będą istnieć, to jestem ciekaw, jak niebezpieczne się okażą. I ile będą nam dawać, a ile odbierać? Wyobraź sobie, wszczepianie sobie cudzych wspomnień – to brzmi jak gotowy narkotyk przyszłości. Podobnych narkotyków nie brakuje dziś, choć oczywiście nie są tak zaawansowane technologicznie.
CF: Jesteśmy na rozdrożu – postęp technologiczny otworzył świat. Pozwolił nam komunikować się w łatwy sposób z ludźmi z każdego zakątka globu. Ale to niesie ze sobą zagrożenie, o którym kino mówi często i chętnie. Wiesz, na czym polega wielkość animacji
"Wall-E"? Ten film stawia bardzo ważne pytania: Czy możesz wieść życie oparte tylko na substytutach? Czy możesz za pomocą wirtualnej rzeczywistości czy w jakikolwiek inny, "syntetyczny" sposób doświadczać najróżniejszych rzeczy? Czy skończymy, jak mówił komik Greg Geraldo, jako zbiór pieprzonych numerków na klawiaturze? Czy zostaną z nas tylko te stukające w klawisze tłuste paluchy?
Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak ważny jest wspólny oddech, możliwość chwycenia kogoś za rękę, spojrzenia w oczy. Łatwo jest zgubić się w rzeczywistości, w której nie dostajesz natychmiastowych sygnałów zwrotnych, nie widzisz konsekwencji swoich czynów, słów, gestów od razu. Moralność wystawiona zostaje na ciężką próbę – jak bardzo zmienia się twój język i twoje zachowanie w momencie, gdy wiesz, że nie zostaną błyskawicznie skonfrontowane z żywą, oddychającą osobą. Ludzie mówią sobie w sieci rzeczy, których nigdy nie powiedzieliby na żywo. Łatwiej je powiedzieć, ale o wiele trudniej przyjąć. Musimy być ostrożni ze wszystkim, co ma moc "zbliżania" pomimo dystansu, który z definicji tworzy.
Ty, jako aktor, musisz być na to szczególnie wyczulony? CF: To przybiera przerażające i zabawne formy. Kiedy udzielałem wywiadu przy okazji
"Postrachu nocy", ktoś spytał, czy mam oryginał filmu na półce. Odpowiedziałem, że mam oryginał, ale że nowej wersji nie kupię. Po prostu tego nie robię, nie mam filmów, w których zagrałem, nie zbieram ich, nie lubię tego. A potem otwieram gazetę i czytam: "
Colin Farrell twierdzi, że remake
"Postrachu nocy" to gówno, nie chce mieć filmu w swojej kolekcji DVD". Szaleństwo, uwierz mi.