W programie berlińskiej imprezy wysyp filmów, które kwestionują zastane prawdy, stają po stronie mniejszości, wyciągają z cienia "innych" tego świata. Innymi mogą być tu zarówno zwierzęta ("Pokot" Agnieszki Holland), mniejszości seksualne ("A Fantastic Woman" Sebastiána Lelio), jak i mieszkańcy Afryki ("Félicité" Alaina Gomisa). Recenzują: Jakub Majmurek, Marcin Stachowicz i Jakub Popielecki.
***
Wariaci i myśliwi (
"Pokot", reż.
Agnieszka Holland)
W
"Pokocie" Agnieszka Holland sięga po gatunek. Ekranizacja powieści
Olgi Tokarczuk "Prowadź swój pług przez kości umarłych" jest jednocześnie czarnym kryminałem, thrillerem, baśnią i satyrą społeczną – wszystko to przyprawione elementami niesamowitości i grozy. W swoich najlepszych momentach film kojarzy się z dziełami
Davida Lyncha z początku lat 90. i tym, jak twórca
"Miasteczka Twin Peaks" portretuje amerykańską prowincję.
Holland przygląda się polskiej.
"Pokot" zabiera nas do małej miejscowości w Kotlinie Kłodzkiej, gdzie ciągle jest problem z zasięgiem sieci telefonii komórkowej. Życie toczy się tam powoli, dość prosto i jednostajnie. Jest biednie i ciasno, przed młodymi nie widać szczególnie zachęcających perspektyw. Okolicą rządzi grupa wpływowych mężczyzn: Prezes, właściciel lisiej fermy, ksiądz, komendant policji. Wszystkich łączy wspólny rytuał polowania. Przez cały rok, zimą, latem, wiosną i jesienią, przeczesują otaczające Kotlinę lasy, przetrzebiając obficie zamieszkującą je zwierzynę.
Myśliwi we współczesnej Polsce (zwłaszcza tej liberalnej i lewicowej) nie mają ostatnio dobrej prasy. Ten film z pewnością jej nie poprawi. Myślistwo jest w
"Pokocie" nie tylko krwawym i okrutnym sportem, ale także symbolem zepsucia lokalnej społeczności. Rytuał wspólnego zabijania zwierząt umacnia arbitralną, opartą na przemocy władzę grupy mężczyzn: nad naturą, słabszymi ekonomicznie, kobietami.
Holland pokazuje obrazy umęczonej natury – położonych pokotem zwierząt, lisów umierających w ciasnych klatkach, saren w kłusowniczych wnykach – i pyta widzów: czy naprawdę jako ludzie mamy prawo zadawać takie cierpienie innym żyjącym istotom?
Na ekranie lokalnej społeczności Kotliny stawia główna bohaterka filmu, Janina Duszejko. To emerytowana inżynierka, nauczycielka angielskiego w lokalnej podstawówce, zapamiętała ekscentryczka, w oczach lokalnej społeczności wręcz wariatka. Kobieta gromadzi wokół siebie grupę osób podobnie nieprzystosowanych, ekscentrycznych, innych.
Całą recenzję Jakuba Majmurka można przeczytać TUTAJ.
***
Po dwóch stronach lustra (
"A Fantastic Woman", reż.
Sebastián Lelio)
Czy słyszeliście kiedyś o figurze "królikaczki"? Chodzi o prostą grę z percepcją: zręcznie skonstruowany obrazek, w zależności od tego, z jakiej perspektywy na niego spojrzymy, pokaże raz królika, a raz kaczkę. Nie da się zobaczyć obu jednocześnie. Na podobnych zasadach działa najnowszy film reżysera
"Glorii",
Sebastiana Lelio.
"A Fantastic Woman" zaczyna się mocno klasycznie – starszy mężczyzna idzie na randkę z dużo młodsza kobietą; w kiczowatej restauracji świętują jej urodziny. Za chwilę przeniosą się do mieszkania i będą uprawiać czuły seks – widać, że nie chodzi tutaj o przelotny romans, raczej o długotrwały związek. Tego samego wieczora mężczyzna budzi się z objawami wylewu i niedługo później umiera. Partnerka towarzyszy mu w szpitalu, ale lekarze i rodzina zmarłego traktują młodą kobietę z podejrzliwością, jakby była wyrachowaną oszustką albo przynajmniej prostytutką. Czy chodzi o różnicę wieku? Roszczenia spadkowe? Jakieś piętno z przeszłości bohaterki, o której reżyser z rozmysłem nie raczył nas poinformować?
W miarę jak wchodzimy w świat podejrzeń i dwuznacznych rozmów, nasza percepcja powoli się zmienia – dostrzegamy w ciele Mariny pewne subtelne nieścisłości, jakby jej wizerunek nabierał tężyzny, pęczniał, ubierał się w zupełnie nowe kształty. I nagle – pstryyyk! – królik zamienia się w kaczkę: stoi przed nami kobieta w skórze mężczyzny. Poszukiwaczom spojlerów od razu spieszę wyjaśnić – nie zdradzam w tym momencie żadnych istotnych dla fabuły faktów. Przez większość filmu doskonale znamy kulisy związku Mariny i Orlando. Chodziło mi raczej o wydobycie tych elementów obrazu, które robią z
"A Fantastic Woman" rodzaj metakomentarza.
Lelio – świadomie bądź nie – pozwala nam na własnej skórze doświadczyć, w jak olbrzymim stopniu ludzka percepcja jest warunkowana społecznie. Ciało Mariny poddane opresji – wyszydzane, mierzone, ważone i fotografowane – zmienia się zgodnie z nakazem stereotypu: ma być przedmiotem obrzydzenia, napiętnowania. Babochłopem, facetem w przebraniu kobiety, chimerą. Spojrzenie uprzedzonej większości niszczy nieskazitelny obraz z pierwszych scen filmu, mimo że bez trudu stał się on dla nas czymś całkowicie naturalnym, wręcz przezroczystym – patrzyliśmy na Marinę tak, jak sama chciałaby być postrzegana. I jaka rzeczywiście była, zanim przepuszczona przez filtr stereotypów percepcja nie wzięła góry nad rzeczywistością.
Lelio każe nam więc wejść w świat filmu przez matrycę stereotypu, ale jednocześnie głęboko wnika w intymność Mariny.
Całą recenzję Marcina Stachowicza można przeczytać TUTAJ.
***
Afrykańska pieśń (
"Félicité", reż.
Alain Gomis)
Kamera z ręki, paradokumentalny sznyt, twarze, głosy, polifonia obrazów i dźwięków. Reżyser
Alain Gomis wita nas w Afryce, każąc patrzeć, jakbyśmy mieli słuchać.
"Félicité" rozpoczyna scena z koncertu w knajpce w Kinszasie.
Gomis opisuje to otoczenie gęstą plątaniną zbliżeń, detali, szczegółów, które piętrzą się i przeplatają niczym polirytmiczne struktury muzyki z kontynentu. Kolejne twarze są jak muzyczne tematy, do których kamera wraca raz za razem, zagęszczając przestrzeń, lawirując i klucząc. Patrzymy i słuchamy: spokojne, kamienne oblicze jakiejś kobiety, czyjś śmiech, żarty, rozmowy, anegdoty. Lokalna kapela powoli wprowadza rytm, odzywają się bębny, gitara. Nagle niespodzianka, nowa melodia: spokojna twarz, która przykuła naszą uwagę, należy do wokalistki zespołu. Jej spokój, odcinający się od gwaru pomieszczenia, okazuje się wyrazem koncentracji przed występem. Kobieta wchodzi na scenę i zaczyna śpiewać. Muzyka pulsuje, razem z nią obraz.
Podobne sekwencje działają w
"Félicité" niczym refreny. Tytułowa bohaterka, wspomniana wokalistka, odbywa na naszych oczach podróż, ale w jakimkolwiek życiowym dołku by się znalazła, zawsze powraca do tej jednej stałej. Jej występy mają charakter rytuału, egzorcyzmu, w jakim przepracowuje ona kolejne kaprysy losu. Kobieta ulega rytmowi, intonuje brzmiące niczym lament melodie i zatraca się w doświadczeniu. Na oczach tłumu staje się szamanką, mistrzynią ceremonii. Zdaje się wówczas rozumieć wszystkie tajemnice świata, cały jego ból. Odczarowuje go i zamienia w muzykę.
"Félicité" nie jest jednak transowym teledyskiem. Fabularny trzon filmu więcej ma wspólnego z kinem braci
Dardenne niż z antropologiczną audiowizualną impresją, jaką zapowiada otwierająca sekwencja. Félicité to kongijska everywoman, papierek lakmusowy, za pośrednictwem którego
Gomis będzie mógł prześwietlić trudne warunki życia w kraju. W tym celu trzeba jednak wsadzić kij w szprychy skromnej, ale relatywnie znośnej egzystencji bohaterki. Tak, Félicité jest samotną matką, mieszka w biednej części Kinszasy, w jej domu się nie przelewa. Mimo to stać ją, żeby zapłacić znajomemu za naprawienie zepsutej lodówki; jakoś wiąże koniec z końcem. Wtem nadchodzi katastrofa: jej syn przeżywa wypadek na motorze.
Całą recenzję Kuby Popieleckiego można przeczytać TUTAJ.