Rok 1955. Zmagająca się z depresją córka amerykańskiego przemysłowca leci do Tangieru, by zgodnie z wolą ojca wyjść tam za zubożałego angielskiego lorda-homoseksualistę. Tymczasem zblazowani francuscy urzędnicy, po godzinach chętnie zaglądający do miejscowego burdelu, którego gwiazdą jest domina Cherifa, starają się nie dopuścić do powrotu na tron marokańskiego króla. Główna bohaterka zawiera znajomości w kręgach lokalnej bohemy i śmietanki towarzyskiej, dzięki czemu odżywa, podczas gdy jej mąż - chodząca ilustracja terminu "ciota" – próbuje sprostać oczekiwaniom teścia i zająć się sprzedażą broni na bardzo perspektywicznym afrykańskim rynku.
Zaczyna się obiecująco, jako całkiem zgrabny melanż wątków politycznych (schyłek francuskiego kolonializmu w Afryce Północnej), obyczajowych i emancypacyjnych, urozmaiconych szczyptą dekadencji i perwersji. Można się nawet dopatrzyć subtelnego humoru w klimacie "Naszego człowieka w Hawanie" Grahama Greene'a.
Niestety od trzeciego odcinka opowieść wyraźnie siada i pojawiają się typowo serialowe dłużyzny. Irytują też manieryczne zdjęcia z rozmazaną częścią kadru i mnogością zbliżeń. Na plus trzeba natomiast zapisać solidną scenografię z epoki. W sumie - ogląda się nieźle, ale liczyłem na więcej.