Chciałbym znać kung fu

Yu Suzuki. Legenda branży i wizjoner, którego gry towarzyszyły kilku pokoleniom graczy. Te najstarsze są dziś w sprytny sposób nadal przemycane do ich świadomości. To właśnie on stoi za
"Shenmue III" - recenzja
Yu Suzuki. Legenda branży i wizjoner, którego gry towarzyszyły kilku pokoleniom graczy. Te najstarsze są dziś w sprytny sposób nadal przemycane do ich świadomości. To właśnie on stoi za wplecionymi w "Yakuzę" hitami z lat 80. – "Space Harrier" czy też "Out Run". Jego opus magnum stanowi jednak zgoła inna produkcja. Tytuł, bez którego nie mielibyśmy dzisiaj "Yakuzy", zawładnął zbiorową świadomością graczy. To "Shenmue" właśnie zakorzeniło się w umysłach wielu, kształtując poniekąd ich growe preferencje. Rozbuchana, zaplanowana na wiele części saga natrafiła jednak na ścianę nie do przeskoczenia. Utknęła w piekle deweloperskim na wiele długich lat i dopiero rewelacyjnie przyjęta zbiórka na Kickstarterze pozwoliła Suzukiemu na dołożenie kolejnego elementu układanki w epopei o Ryo Hazukim.



Trzecia część "Shenmue" rozpoczyna się tam, gdzie skończyła jej poprzedniczka. Ryo poznaje dziewczynę ze swoich snów i rusza na poszukiwanie jej ojca. Droga ta nie będzie oczywiście usłana różami, a osiągnięcie celu będzie trudniejsze, niż wszyscy przypuszczali. I nie tylko dlatego, że podróż sama w sobie zajmuje sporo czasu, ale też przez to, jak ta gra wygląda i prezentuje się współczesnemu graczowi.

Yu Suzuki dał fanom serii to, co rozpalało ich myśli przy obcowaniu ze wcześniejszymi częściami. Między łowieniem ryb, wyciąganiem zabawek z kapsuł a szaleńczym rąbaniem drewna zajmiemy się rozwiązywaniem różnego rodzaju problemów, w których wspomoże nas lokalna społeczność. Po nitce do kłębka będziemy przechodzić przez multum zagadnień mających na celu uszczęśliwienie nie tylko napotkanych postaci, ale i nas samych. Od czasu do czasu spierzemy kilka tyłków przy pomocy drewnianych sztuk walki. Niestety, Ryo nie zna kung fu tak dobrze, jak Keanu Reeves i w rezultacie czeka nas żmudne podnoszenie współczynników bohatera, by ten nie dostawał manta podczas potyczki, w której liczba przeciwników jest większa niż jeden. Technikę doskonalimy, trenując z lokalnymi mistrzami bądź poddając się próbom wytrzymałościowym.

   

Jednak nie samymi sztukami walki żyje człowiek. By godnie żyć i funkcjonować, Ryo potrzebuje pieniędzy. Dużej ilości pieniędzy. Te jednak nie leżą na ulicy i nie wypadają randomowo z przeciwników, toteż nie pozostaje nam nic innego, jak ich zarobienie. W planie dnia powinniśmy przewidzieć czas na wytrzęsienie trochę szekli do sakiewki. Dokonamy tego dzięki wyżej wspomnianemu rąbaniu drewna, łapaniu niesfornego drobiu, czy też sławetnemu już objeżdżaniu wózkiem widłowym. Zarobione monetki sprzeniewierzymy w kasynie, obracając je w coraz większą fortunę. I nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że zarabiane sumy nie są zbyt spektakularne, kasyno nie zmieni nas w krezusa z godziny na godzinę, a gra w bezczelny sposób wymusza na nas grindowanie kasy tylko po to, żeby kupić jakąś drogą rzecz niezbędną do popchnięcia fabuły dalej. Wydłuża to sztucznie rozgrywkę – przejście gry zajęło mi około 17 godzin, z czego dobre 3-4 poświęciłam na hazard i ciułanie grosza do grosza.



Pisane na kolanie dialogi również nie robią spektakularnego wrażenia. Postacie rozmawiają ze sobą w sposób oderwany od rzeczywistości, ich mimika kuleje, a emocji w nich tyle, co kot napłakał. Pomimo tego, że możemy porozmawiać praktycznie z każdą postacią znalezioną na gwarnych ulicach, mają one mało lotne spostrzeżenia; z reguły wskazują nam po prostu drogę do kolejnego celu. I tak snujemy się w tę i z powrotem, klucząc na ślepo uliczkami w poszukiwaniu kolejnego przystanku na trasie do sprania pośladów Lan Di. Już nie wspominając o towarzyszce Ryo, której równie dobrze mogłoby nie być w tej grze, gdyż jej rola ogranicza się do machania mu chusteczką na pożegnanie i bycia typową damą w opresji.



Pomimo natężenia archaizmów, historia przedstawiona w grze zaintrygowała mnie. Nic to, że pod nogi rzucano mi kolejne kłody – postacie niezależne wyglądały karykaturalnie i na długo będą mi się śniły po nocach, lokacje były mocno ograniczone pod względem rozmiarów, a na każdym kroku czekały mnie dziesiątki zakamarków wypełnionych bezużytecznym barachłem. Do samego końca przygody żyłam nadzieją, że doczekam się godnego zwieńczenia sagi. No i się przeliczyłam, bo ostatecznie "Shenmue 3" pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi, a do tego śmieje się prosto w twarz tym, którzy spodziewali się spektakularnego finału.

To, co kiedyś było przejawem wizjonerstwa i geniuszu, dziś ma posmak starego miętusa znalezionego po latach w kieszeni spodni. Ładnie wygląda i wciąż czuć od niego sentymentalnym powiewem dzieciństwa, jednak wzięcie go do buzi szybko odbije nam się czkawką.



Trudno przyrównywać tę grę do współczesnych standardów, gdyż nie sposób wyzbyć się wrażenia, iż Yu Suzuki utknął mentalnie na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, uparcie trzymając się mechanik, które wtedy zachwycały. Dziś zrobią one wrażenie tylko i wyłącznie na zagorzałych fanach, którym różowe okulary nostalgii nie pozwalają na zobaczenie, jak bardzo dali się omamić Suzukiemu i jego przestarzałym pomysłom.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones