Ford to artysta spełniony. Dla świata mody stał się ikoną, w panteonie celebrytów ma zaklepane stałe miejsce, a teraz na dodatek wziął się za filmy. I to z jakim efektem!
W swoim drugim Tom nie stara się powiedzieć niczego nowego. Ot, zlepek klisz: z jednej strony snobistyczne życie bogaczy, przetykane pseudointelektualną gadką i problemami pierwszego świata typu "Mój mąż mnie zdradza, więc otworzę sobie bourbona i nie pójdę dzisiaj na otwarcie mojej galerii!", z drugiej - teksańskie piekło, szalone rednecki i gliniarze, którzy ten ostatni raz pragną wymierzyć sprawiedliwość. Wszystko spięte kompozycją szkatułkową z fabularnym wytrychem - czytaniem książki, który pięknie można odczytywać na wiele sposobów.
Ktoś zarzuci temu filmowi: "No, ale tu się nic nie dzieje, to już było i to jest taaakie <"głenbokie, że o jaaa Nolaan!">. Gadkę o byciu głębokim pomijam, bo stawianie takiego argumentu, gdy nikt nic o głębi nie mówi jest jedynie potwierdzeniem, że film ambicje jednak ma. Najważniejsze jest jednak, że ten film w porównaniu z oskarowymi pewniakami jest nareszcie jakiś. A porównuję go nie bez powodu. Też pachnie festiwalem, autor też chce powiedzieć coś o nas samych, a w obsadzie kotłuje się śmietanka aktorska (Shannon, oj Shannon, stałeś się jednym z moich ulubionych aktorów!). Nareszcie film będący równocześnie skromny i artystyczny jest wykonany z pasją, jest...prawdziwy. Tom, facet, który na co dzień szyje garnitury, a wieczorami pije szampana w jacuzzi w penthousie, z taką samą werwą i klasą portretuje małżeństwo z wyższych klas i teksańskich psychopatów. W scenie otwierającej film uderza widza tańcem odrażająco grubych milfów, aby potem pokazać pięknie uczesaną, umalowaną i ubraną Amy w swoim luksusowym i wykończonym ze smakiem mieszkaniu. A cóż potem? Naturalistyczne starcie na autostradzie, zniszczenie etosu bohatera i krwawej zemsty na wszystkich i za wszystko, zaimplementowanie ostatniego sprawiedliwego chorego na raka z twarzą Shannona, komentarz dotyczący burżuazji i życia pustego, pięknego i drogiego, komentarz dotyczący nas samych, artystów, spełnienia. W tym roku nie widziałem chyba jeszcze tak świadomego filmu, w którym reżyser, ikona bogolstwa i snobizmu z takim zapałem portretował środowisko, które na pierwszy rzut oka wydaje mu się obce, a przy okazji daje policzka samemu sobie, znajomym, rodzinie i prawdopodobnie całemu środowisku, w którym się obraca.
Przy okazji to jest zajmujące, to jest pięknie sfotografowane, udźwiękowione i zagrane na najwyższych nutach. Na tym pięknym wernisażu pojawia się paru meneli. Wyparowujące wątki (co dalej ze zdradzieckim mężem? co dalej z Bobbym i jego rakiem?), nieco asekuranckie chowanie się za alegorią opowieści w ramach przypowieści i graniem na bądź co bądź kliszach.
W każdym razie to ten film, w którym Aaron Taylor-Johnson okazuje się kapitalnym psychopatą, a Tom Ford potwierdza: "To dopiero początek mojej kariery w Hollywood!". Zdrówka, nominacji do Oskara i fury filmów!
PS: Oskar? Ktoś? Coś? Cokolwiek?!