Można odnieść wrażenie, że skandalicznie niska ocena jest wręcz wystawiana Depardieu jako osobie prywatnej, "kumplowi Putina", a nie samemu filmowi. Czepianie się Bisset to również niedorzeczność, jest w tym filmie znakomita.
Ferrara natomiast kontynuuje kierunek, który obrał już dawno temu. No bo czy "Welcome to New York" odbiega tak bardzo tematyką od "Złego Porucznika"? Obydwa filmy mówią o człowieku upadłym, tkwiącym w uzależnieniu, które sprowadza na dno.
"Welcome to New York" przyjmuje konwencję paradokumentu, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że widz po seansie z pewnością filmu prędko nie zapomni. Przecież dobrze wiemy, że historia Devereaux wcale nie kończy się wraz z ostatnim kadrem.