Spoilery!
Nareszcie udalo mi sie zobaczyc "Streetcar Named Desire" i jestem...oczarowana? Nie, o takim filmie nie mozna powiedziec czy napisac, ze jest czarujacy, bo na pewno taki nie jest. Wiec jaki jest? Niech pomysle...psychicznie zalamujacy a zarazem genialny. Film ten oglada sie jak w amoku, jak w snie...
Vivien Ha! Vivien jak zwykle wspaniala! Nie jest czarujaca, choc jej postac bardzo sie stara to czynic, tylko my widzowie i nienormalny Stanley widzimy, ze cos jest z nia nie tak. A zarazem jej cierpienie i dalsze tragiczne losy przemawiaja do nas. I choc, jest ona bardzo irytujaca postacia to na koncu nam jej zal...
Marlon Brando? Jakiz z niego byl piekny facet! Piekny i grozny czyli taki jakich uwielbiam. Ciagle palenie fajek czyli to co lubie jak pokazuja, ze mezczyzna robi na ekranie i magiczny bunt co raz bardziej sprawialy, ze nie dziwilam sie Stelli, za pokochanie tego lotra. I jak ta glupia kaczka, rowniez po wykrzyknieciu - Hey Stella! Hey Stella! - wrocilabym w mosiezne ramiona tego gniewnego grzesznika.
Co sprawia, ze postac Stanleya jest dla mnie z drugiej reki obrzydliwa? Gwalt na Blanche...na Blanche ktorej imie brzmi biala...czyli czysta? Hmmm jej zycie nie bylo czyste, bylo straszne, ale ona do konca pragnela pozstac biala i nieskazitelna, mowic pieknym i poetyckim jezykiem, a gdy brutalny gwalt Stanleya doprowadzil ja juz calkowicie do obledu, podala reke lekarzowi, ktory okazal jej na koniec troche tych czystych i niewinnych manier.
I gdy juz film sie skoczyl, wciaz senna upadlam na lozko, a w mej glowie wciaz brzmial spiew Cyganki sprzedajacej kwiaty pogrzebowe i glos Blanche, odpowiadajacej zalamanym glosem - Jeszcze nie teraz...