No bo tak, bo pomysł fajny, aktorzy przyzwoici, nawet idea transferu nuuuuudnego życia w
nuuuudne sceny też ma swój urok. Wróć, powinna mieć. Bo Coppola ma zadziwiający jak dla
mnie (anty)talent irytowania widza w niemal każdej scenie. Mniej więcej wygląda to tak: "Aha,
siedzi na kanapie i bezmyślnie patrzy się przed siebie, jasne. Trwa to długo, bo muszę się
wczuć w klimat, rozumiem. Wczuwam się. No dobra, wczułem się już, poproszę następną scenę.
Gapi się, gapi, a mnie już mrówki chodzą po karku. Na litość boską, długo jeszcze?!". A z irytacji
wręcz mnie wszystko swędzi. I w efekcie, zamiast nawiązać z bohaterem metafizyczną więź, mam
ochotę wypieprzyć go przez okno razem z telewizorem. Liche, przereklamowane filmidło.