Zmieszać "Dzień świstaka" z "Kodem dostępu", dodać tzw. "aktora" w stylu Yuriego Boyko, sorry Scotta Adkinsa, w bonusie i nie wiadomo po co dorzucić Mela Gibsona i Naomi Watts, zanurzyć we łzawym sosie dysfunkcyjnego związku z osamotnionym dzieckiem w tle i dla równowagi okrasić luzackim komentarzem z offu? I to niby ma być przepis na dobry film?
Niestety, ale nie jest, bo w rezultacie takiego melanżu mamy do czynienia z dość tanią, nie w sensie poniesionych kosztów, rozrywką dla niezbyt wybrednych mas. Oczywiście film będzie się podobał, już teraz słychać ochy i achy, jednak nie zatuszuje to miałkości scenariusza i ogólnie tandety straszącej z ekranu. Nawet przełączając mózg do poziomu "entry level" po seansie trudno odczuwać jakąkolwiek satysfakcję poza ulgą, że pojawił się długo oczekiwany napis "the end". I właśnie ten napis jest nadzieją dla wszystkich, którzy spodziewali się, że oczekiwany obraz przyniesie treść zgodną z tytułem. Ale nie przyniósł.
Z tej lapidarnej wypowiedzi zrozumiałem, że jako widz zauroczyłeś się tym filmowym shitem, a jako poeta preferujesz równie lapidarne, w pewnych kręgach być może uważane za dowcipne, rymowanki.
P.S. Zaliczenie mnie do gimbazy, biorąc pod uwagę mój wiek, uważam za coś w rodzaju komplementu.