PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=804561}

Pewnego razu... w Hollywood

Once Upon a Time ... in Hollywood
7,3 203 064
oceny
7,3 10 1 203064
7,7 62
oceny krytyków
Pewnego razu... w Hollywood
powrót do forum filmu Pewnego razu... w Hollywood

Od kilku dni bacznie śledzę liczne dyskusje, jakie przewijają się tu i ówdzie po premierze najnowszego filmu Quentina Tarantino. Generalnie zauważam tendencje do tworzenia się dwóch obozów - widzów zachwyconych dziełem amerykańskiego reżysera oraz tych, którzy "Once Upon a Time in... Hollywood" nadali miano przereklamowanej wydmuszki i wielkiego zawodu. Zauważyłem, że o ile ci zadowoleni zauważają sporo zalet filmu, co rusz odkrywając coś nowego, o tyle ci zawiedzeni, są w swojej krytyce dość powtarzalni.
Chciałbym zatem przyjrzeć się głównym zarzutom, kierowanym w stronę "Pewnego razu... w Hollywood" i skonfrontować nieco zdanie widzów niekoniecznie mu przychylnych.

1. Film jest nudny

- to, czy dane dzieło trzyma w napięciu przez cały seans, czy powoduje, że widz co chwilę spogląda na zegarek, jest akurat kwestią bardzo umowną i indywidualną. Dla jednego szczytem marzeń jest niekończąca się akcja, pościgi, wybuchy, dużo efektów specjalnych itp., drugi woli tempo powolne, wręcz minimalistyczne w swojej formie. Jeszcze kto inny będzie w siódmym niebie, gdy reżyser da mu akcję skupioną w jednym miejscu, opartą na dialogach i stopniowym budowaniu postaci, nawiązującej w swojej formie do sztuki teatralnej. Przykłady można mnożyć. "Pewnego razu... w Hollywood" trwa prawie 3 godziny i, nie ukrywajmy, filmem akcji a'la Mad Max nie jest. Kto zna twórczość Tarantino, ten wie, że temu reżyserowi akurat nigdy raczej się nie śpieszy. W swoich filmach stawia na ubogacone rozmowy, często "o niczym", lubi sceny przeciągnięte. Tutaj dialogi nie są może tak "bystre", jak w "Pulp Fiction", pomagają jednak stopniowo i dość szczegółowo poznawać każdą postać. No właśnie... jak w żadnym chyba innym filmie wcześniej, Quentin daje zapoznać się ze swoimi bohaterami. Jesteśmy z nimi na basenie, w kinie, na dachu, gdy trzeba naprawić antenę, na planie filmowym i oczywiście przede wszystkim w samochodach. Można powiedzieć, że wręcz obok nich siedzimy czy stoimy, co nawet sugeruje nam praca kamery. Quentin w bardzo namacalny sposób chciał pokazać, jak wyglądało Los Angeles w późnych latach 60-tych. Dzięki temu każda przejażdżka z Rickiem, Cliffem, czy małżeństwem Polańskich pozwala nam chociaż trochę "liznąć" Hollywood tamtych czasów. Hollywood, dla którego Tarantino przygotował piękną laurkę w postaci niezwykle wiernego odtworzenia "klimatu", jaki wówczas panował, czyli przede wszystkim wyglądu ulic, budynków i samochodów, mody, muzyki jakiej się wówczas słuchało itp. Osobiście mogę zrozumieć, że dla niecierpliwego widza któraś z kolei przejażdżka faktycznie może być nużąca, ja jednak (zwłaszcza w trakcie drugiego seansu) w trakcie tych scen czułem się niczym w popularnej serii gier GTA :) każdorazowy start muzyki wraz z zapaleniem silnika i stop przy jego gaśnięciu tylko spotęgowało to wrażenie. Na pewno zatem nie można nazwać "Once Upon a Time in... Hollywood" filmem nudnym. Na ten zarzut w pewien sposób składa się kolejny, który może na rzekomą "nudność" wpływać.

2. Film nie ma fabuły

- jest to oczywiście absolutna nieprawda, gdyż fabułę ma i to całkiem jasno przedstawioną. Nie będę się zbytnio rozwodził, gdyż każdy pierwszy lepszy opis należycie ją streszcza. Znowu kłania się tu raczej specyficzny sposób przedstawienia bohaterów poprzez długie, pozornie "nudne" sceny. Mam natomiast wrażenie, że duża część widzów przyszła na ten film zupełnie nieprzygotowana, myśląc, że obejrzy historię o sekcie Mansona i morderstwie Sharon Tate. Takie zarzuty też było mi dane słyszeć: "miał być film o Polańskim, a on pojawił się na kilka minut, a Manson w jednej scenie". Nie, nie i jeszcze raz nie. Obecność bestialsko zamordowanej żony najsłynniejszego polskiego reżysera i jej oprawców jest tu jedynie dodatkiem... oczywiście dodatkiem wielce istotnym i symbolicznym, ale nie będącym w centrum osi fabularnej.

3. Film ma fatalną narrację, a w scenariuszu panuje chaos

- przyznam, że przy pierwszym seansie musiałem mocno się skupić, żeby wiedzieć, w którym momencie fabuły jestem. Pozorny chaos ma tu jednak swoje uzasadnienie – trójkę głównych bohaterów poznajemy na różnego rodzaju płaszczyznach i towarzyszymy im w scenach, które wynikają z ich aktualnej sytuacji życiowej. Z Rickiem jesteśmy głównie na planie filmowym i w jego rezydencji oraz starych, rewelacyjnie zainscenizowanych filmach, które puszczane są na ekranie, Cliffowi (o ile nie przebywa akurat z Daltonem) asystujemy przy licznych przejażdżkach, czy "małych robótkach", które dostaje od swojego przełożonego, a także dowiadujemy się o jego niejasnej przeszłości, Sharon natomiast towarzyszymy w jej codziennym, wydawałoby się beztroskim życiu – idziemy z nią na kina, tańczymy na imprezie, odwiedzamy antykwariat itp. Ten sposób przedstawiania bohaterów pozwala na znakomite przybliżenie ich rysów psychologicznych. Uważam to za ogromny atut filmu Tarantino, gdyż w dzisiejszym, nastawionym na niewymagającego widza, kinie na tak szczegółowe poznanie bohaterów zwyczajnie nie ma czasu. A tutaj? Płaczemy, ekscytujemy się i denerwujemy z Rickiem w genialnych scenach z planu produkcyjnego, kibicujemy i podziwiamy Cliffa za jego skromność i oddanie Daltonowi, ale jednocześnie bezkompromisowość i trzymanie się zasad (scena z hippiską w samochodzie, gdy ta oferuje mu pewne usługi... :) ), widzimy świat pięknym i kolorowym, niczym pozytywna i słodko naiwna Sharon i cieszymy się razem z nią, gdy widowni podoba się film, w którym zagrała. Mogę się zgodzić, że realizacja z takim niespodziewanym ucinaniem scen, na pierwszy rzut oka może wydawać się chaotyczna, jednak przy drugim seansie, gdy całość fabuły jest już znana, naprawdę można się wyluzować i chłonąć każdą scenę, wyłapując jednocześnie masę smaczków i szczegółów, które wcześniej się przeoczyło.
Ogólnie sposób kręcenia tego filmu przypomina mi nieco pieczenie ciasta. Najpierw trzeba wszystkie składniki przygotować i wymieszać. Później, żeby ciasto miało swój smak, w odpowiedniej temperaturze i odstępie czasowym je piec, a na koniec, gdy wszystko odpowiednio ostygnie, z wielkim smakiem je skonsumować. Tutaj Quentin bawi się w cukiernika, któremu absolutnie każdy etap przygotowywania deseru sprawia frajdę, chociaż jest to proces dość żmudny. Ale warto, bo dzięki znakomitym składnikom i profesjonalemu przygotowaniu, ostatnie 30 minut to już tylko degustacja przepysznego wyrobu.

4. Postać Sharon Tate jest zbędna, robi tylko za "ozdobę" filmu, a Tarantino żeruje na tragedii jej rodziny

- zarzut tyleż bezsensowny, co absurdalny. Po pierwsze, obecność Sharon przypomina nam o tym, że na tej planecie istnieją ludzie po prostu dobrzy. Po drugie, jest uosobieniem tego kolorowego Hollywood z końcówki lat 60-tych i jednocześnie symbolem jego upadku. Po trzecie, jej pozytywne nastawienie do życia i wrodzony urok sprawiają, iż w trakcie seansu rośnie nasza odraza do tej przeklętej sekty Mansona, wiedząc, jak naprawdę potoczyły się losy żony Romana Polańskiego. Tym bardziej finałowa scena masakry, odwróconej przez Tarantino o 180 stopni względem historii, które napisało życie, zwiększa poczucie satysfakcji i pozwala przeżyć swego rodzaju katharsis, podobnie zresztą jak legendarny już finał "Bękartów Wojny", gdzie zamordowany zostaje sam Adolf Hitler. Nie widzę zatem żadnego żerowania na tragedii Sharon, a wręcz przeciwnie – Quentin oddaje jej i mężowi hołd, co wyraża też chociażby poprzez scenę, gdy Rick dostaje oświecenia, że jego sąsiadem jest sam Roman Polański, "najgorętszy reżyser w Hollywood".

5. Film jest zbyt hermetyczny, ludzie nieznający kontekstu nie odnajdują się w konstrukcji filmu

- i to jest chyba jedny zarzut, z którym się zgodzę. Myślę również, że właśnie z tego powodu "Pewnego razu ... w Hollywood" nie stanie się pozycją tak kultową jak "Pulp Fiction" i nie wstąpi do kanonu filmów legendarnych i ponadczasowych. Chociaż z drugiej strony, czy owa "hermetyczność" to na pewno wada? Rzeczywiście, jeśli ktoś nie jest fanem starszych filmów, nie rozumie sposobu kręcenia filmów w latach 50-tych i 60-tych i nie zna takich postaci kina, jak John Wayne, Steve McQueen, czy Clint Eastwood z czasów, gdy był kowbojem, może czuć się nieco zagubiony. Dla amatorów kina dawnych lat, wszelkich westernów w opcji zachodniej, czy wersji spaghetti, Quentin przygotował tyle smaczków, że momentami ręce same składają się do oklasków. Wplecenie Leonardo Di Caprio do sceny z "Wielkiej Ucieczki" to już w ogóle arcydzieło – genialny pomysł, przypominający scenę z Forresta Gumpa, gdy główny bohater wita się z prezydentem USA. Nie dziwię się więc, że dla miłośników typowego kina XXI wieku film jest nudny, chaotyczny i niezrozumiały. Nie zamierzam ich oczywiście przekonywać na siłę do odświeżania kina z czasów, gdy dorastali ich dziadkowie, jednak nawet delikatne "liźnięcie" kontekstu mogłoby pomóc w zrozumieniu pewnych zabiegów, które uczynił w swoim najnowszym filmie Quentin Tarantino.

Tych pięć zarzutów przeplata się ze sobą na wszelkiego rodzaju forach czy w wielu recenzjach chyba najczęściej, niejednokrotnie łącząc się w jedno wielko oskarżenie, jakoby Tarantino przegiął i tak zakochał się w sobie, że zaczął zjadać własny ogon. No cóż, ja tak jednak nie uważam, moim zdaniem twórca "Once Upon a Time in Hollywood" zrobił przede wszystkim piękny prezent sobie oraz masie miłośników kina i czasów dawnego, kolorowego Los Angeles. Dał nam kapitalne role Leonardo Di Caprio i Brada Pitta, ale również sporo znakomitych, krótkich ról na dalszym planie – poza Margot Robbie, błyszczą tu przede wszystkim Margaret Qualley, Al Pacino czy młodziutka Julia Butters. Stworzył wiele świetnych scen, jak np. zmagania Ricka Daltona z własną wielkością w trakcie grania na planie (oscarowa rola Leo!), wizyta Cliffa Bootha na ranczu sekty Mansona, czy w końcu genialny, brutalny, ale i niezwykle satysfakcjonujący finał w postaci istnej rzezi na docelowych oprawcach Sharon. Masakra, którą urządza trójce niedoszłych morderców Cliff wraz ze swoim wiernym psem i kropka nad "i" w postaci użycia miotacza ognia na jednej z sekciar przez Ricka, to oczywiście typowy Quentin, ale mamy tu jednocześnie Quentina, marzącego o lepszej rzeczywistości i mszczącego się na ludziach złych. Lepiej tej historii zakończyć się nie dało, szkoda tylko, że to niestety fikcja.

Podsumowując mój dość długi wywód – na pewno nie będę nikogo zmuszał na siłę do polubienia tego filmu. Zachęcam jednak do wręczenia mu drugiej szansy. Gwarantuję, że widzom, którzy są po pierwszej projekcji nieco skonsernowani, czy pogubieni, powtórka seansu sporo wyjaśni i poukłada. I przede wszystkim pozwoli cieszyć się solidną dawką porządnego kina. Dobry film poznaje się po tym, że z każdym kolejnym razem staje się coraz lepszy. W dzisiejszych czasach bardzo często jest właśnie na odwrót – magia kina i profesjonalna oprawa audiowizualna sprawia, że przeciętny obraz wydaje się dobry za pierwszym razem, a po powtórce na HBO czy innym Netfliksie, nagle sporo traci. Tutaj jest dokładnie inaczej. Ja na pewno obejrzę go jeszcze niejeden raz!

Daniello_

Ogólnie zgoda, ale prawda jest niestety taka, że film byłby o wiele lepszy, gdyby nie wycięto z niego ponad godziny typowo tarantinowych momentów... co tu dużo ukrywać, wykastrowano go z obawy przed pozwami rodziny Tate, bo skoro tak pokazano w epizodycznej rólce Bruce'a Lee, to jak w takim razie ukazano Mansona na ranczu :D oby wypuszczono tę ponad 4godzinną wersję reżyserską w świat (marzenie ściętej głowy, ale nie zdziwiłabym się, gdyby scena zlecenia morderstwa miała w sobie coś ze słynnej sceny KKK w Django ;)). Skąd moje przypuszczenia? Otóż dla fanów QT jest oczywiste, że coś w tym filmie mocno nie gra. Jak to możliwe, że są tylko dwie sceny z jazdą bez trzymanki w stylu Q. Film jest ogólnie cudowny, jeśli wziąć pod uwagę klimat LA i planów filmowych, ale zabrakło w nim bohatera jeśli nie pierwszoplanowego, to na pewno drugo. Pamiętam pierwsze wywiady z Quentinem sprzed wielu, wielu miesięcy (myślę, że jakieś 1,5 roku temu albo i 2) i to miał być jednak film mocno osadzony na ranczu. Nie o morderstwie Tate, ale o rodzinie Mansona. A zaserwowano nam ochłapy, niestety :( Gdyby nie te cięcia, film by się nie nużył typowym zjadaczom popcornu, bo ty czy ja wsiąknęliśmy w klimat i tak, ale gdyby nie naciski na Q. sceny z rancza przeplatałyby się ze scenami z planów filmowych, scenami 'oprowadzania", a raczej "objeżdżania" miasta przez Cliffa (piękne są te smaczki) i pewnie z domu Polańskich (Zawierucha mógłby więcej na ten temat powiedzieć, bo nie wierzę, że jego dialogi ograniczono do warknięcia na psa). Ilu aktorów wycięto, to jest aż jakaś makabra. Tim Roth to chyba nawet na sekundę się nie pojawił. Kilkunastu bohaterów na bank :/

ocenił(a) film na 9
tolerancja91

Tima niestety nie było. W napisach końcowych jest informacja, że został wycięty :( Co do poprzedniego komentarza, to zastanawiam się, czy nie pójść rzeczywiście na seans jeszcze raz, by wszystko sobie odtworzyć i poukładać. Sam pierwszy seans był już niezwykłym przeżyciem, filmem o samym Hollywood tamtych lat, które już pozostało historią, świetnie ujętą przez Tarantino. Wersją reżyserską nie pogardzę :DD

lukiot

znalazłam przed chwilą w internecie informację, że najbardziej prawdopodobną opcją będzie serial czterodcinkowy na Netflixie :D to dobrze wróży, bo seriale tam raczej pojawiają się tego samego dnia na całym świecie w dniu premiery :D

ocenił(a) film na 9
tolerancja91

Ekstra, musimy poczekać. To chyba jak z ,,Nienawistną ósemką”, też wersja serialowa została udostępniona na Netflix.

ocenił(a) film na 8
tolerancja91

Wersję 4-godzinną biorę w ciemno, ależ to będzie uczta! A co do z tych nacisków na Quentina - myślisz, że były aż tak mocne, żeby doprowadzić do radykalnych cięć w montażu? Chyba nikt, kto ma trochę oleju w głowie, nie sądził, że Tarantino odtworzy zbrodnię na Sharon, w dodatku w swoim typowym stylu... poza tym, w filmie przedstawia całą sektę Mansona dość klarownie - jako totalnych przygłupów i leserów. Zatem trochę nie rozumiem, dlaczego miałby wycinać tak dużą ilość scen z "rodziną".

ocenił(a) film na 9
Daniello_

Podobno tam coś wypowiadała się rodzina Sharon po premierze, że została ukazana jako pusta laleczka, więc nie zdziwiłbym się, że mogłaby mieć wpływ na cięcia w filmie. Lecz pewnie to nie jedyny powód.

Daniello_

Ale wyciął... wiem, że z Mansona zrobił totalnego kretyna i świra, na którym było oparte większość humorystycznych scen, bo było o tym w wielu wywiadach, sam aktor o tym też wspominał. Zresztą postać Mansona to gotowa recepta na groteskowy scenariusz, np. jego próby wokalne :D albo głoszenie zapowiedzi wielkiej wojny ras (naprawdę wierzysz, że QT by tego nie wykorzystał? przy swojej wieloletniej miłości do Afroamerykanów ;) ). Kurczę, jestem taka zła na to wszystko, bo ilu świetnych aktorów młodego pokolenia przewinęło się przez plan i ich role ograniczono do jakiś kilkusekundówek (np. Dakota Fanning, Sydney Sweeney, czy urocza i przeogromnie zdolna Maya Hawke). Jedyną wyróżniającą się bohaterką z rancza jest Pussy, a ona nawet nie pojawiła się na Cielo Drive. A ta ruda, do której zwraca się na końcu Cliff (ta co mierzyła diabelskim spojrzeniem Ricka), to przecież jest inna ruda :D W domku George'a zagrała Dakota, a tamta może mignęła przez sekundę w ujęciu grupowym. Takich niedorzeczności jest więcej, ale widziałam film póki co tylko raz.

ocenił(a) film na 9
tolerancja91

To chyba widzimy się na następnym pokazie ;)

Daniello_

Nie pamiętam kiedy ostatnio zdecydowałam się na ponowne pójście do kina, bo tak byłam pod wrażeniem filmu :). I tak jak Ty zaczęłam się zastanawiać, o co chodzi - gdy ze zdziwieniem i niedowierzaniem czytałam wypowiedzi niezadowolonych widzów.

Twoje podsumowanie jest w punkt, chciałabym tylko dodać pewne swoje spostrzeżenie. Ten film zyskuje, gdy choć w miarę zna się angielski. Może gdyby tytuł przetłumaczono na "Dawno temu w Hollywood", więcej widzów wpadłoby na to, że mamy do czynienia z niekoniecznie realistycznym podejściem, co zmieniłoby oczekiwania przynajmniej części z nich. Tarantino dodał mnóstwo komentarzy w formie cytatów z audycji radiowych i telewizyjnych, a one nie zostały przetłumaczone (choćby radiowy głos z offu w scenie otwierającej film, zapowiadający, że będziemy mieli do czynienia z morderstwem i zemstą). Podobnie z piosenkami, które nie tylko tworzą atmosferę tamtych czasów, ale też komentują poszczególne sceny. Rozbawiła mnie scena karmienia psa - amerykańskiego staffordshire terriera o imieniu Brandy - karmą o smaku szczura i amerykańskiego szopa. Takie "smaczki" co prawda nie budują akcji, ale tak mocno zagęszczają opis świata przedstawionego, że ta akcja nie jest potrzebna, żeby czerpać przyjemność z seansu.

ACCb

Akurat tytuł nie mógł być inny, bo nawiązuje do C'era una volta il West, po angielsku Once Upon a Time in the West, a po polsku Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (jednego z najbardziej znanych filmów Leone). Natomiast też się brechtałam na scenach z puszkami, ale ludzie w kinie chyba nie załapywali żartów, albo im się nie chciało zwracać na takie smaczki uwagi. Albo nie znają angielskiego, trudno powiedzieć. Chociaż trzeba oddać, że siedziałam dzisiaj na całkowicie wypełnionej sali

ocenił(a) film na 8
tolerancja91

Taaak, te smaki były cudne. Tylko zapomniałem - Brandy marudziła na "Rat flavour", czy "Raccoon flavour"? Kurde, muszę obejrzeć po raz trzeci :D

Daniello_

szczur miał jeszcze swój maleńki epizodzik w domku George'a :D

ocenił(a) film na 8
tolerancja91

Miał miał, a dokładnie w tej jego "kuchni" :D ale szopa już np. nigdzie nie widziałem ;)

Daniello_

może jego też wycięli :D

tolerancja91

"One upon a time" jest oczywiście nawiązaniem do tytułu filmu Leone, ale też początkiem baśniowej opowieści, którą możemy tłumaczyć na "Dawno, dawno temu" (podobnie tytuł włoski). Stąd "Once upon a time in America" miało u nas tytuł "Dawno temu w Ameryce". W oryginalnym tytule filmu Tarantino jest dwuznaczność, którą utracono, wybierając wersję tłumaczenia tytułu westernu. Wybór rozumiem, strata boli :)

ocenił(a) film na 8
Daniello_

Doskonałe merytoryczne odniesienie się do komentarzy zawiedzionych widzów. Tylko, żeby chcieli to przeczytać. Świetna robota.

Daniello_

Jeszcze chciałam zauważyć, że co jak co, ale wydmuszką ten film na pewno nie jest. I pełna zgoda, co do jego hermetyczności, ale ja na to patrzę jak na ogromną zaletę. Quentin połasił się tym razem na typowo autorskie kino, chcąc przemycić w nim jak najwięcej swojego świata (tego młodego chłopaka pracującego w wypożyczalni kaset VHS, godzinami oglądającego filmy klasy B i Z :D). Oczywiście, że nie wszyscy zrozumieją wszystkie smaczki, nawiązania, aluzyjki, czy to w rekwizytach, czy to w piosenkach, fragmentach filmów, itd. Tu jest trochę tak jak z filmami dzisiejszego Allena, któremu zarzuca się, że jest wtórny, nudny, że kiedyś robił zabawne filmy, a dzisiaj (to jest od początku XXI w.) o niczym i mój ulubiony zarzut - gdzie rozmowy bohaterów są niezrozumiałe dla przeciętnego zjadacza chleba przez ich przeintelektualizowanie. Noż kurna, chwała Panu za takich autorskich jeszcze twórców, którym chce się robić filmy na podstawie własnych scenariuszy filmowych, bo to w dzisiejszym kinie totalna rzadkość. Allen nawiązuje i do literatury, do sztuki, do kinematografii światowej, do muzyki. Ok, nie każdy to wyłapie, ale czy naprawdę każdy musi? Tutaj Quentin chciał zrobić laurkę dla Hollywood swojego dzieciństwa i pięknie mu ona wyszła

ocenił(a) film na 8
tolerancja91

Dlatego ja również ową hermetyczność nie traktuję jako wadę. Dla widza nieobytego ze stylem Tarantino i kinem tamtych lat, film będzie ciężkostrawny, a w zasadzie nawet nie do przetrawienia i dlatego też nie trafi do panteonu dzieł "legendarnych", tak jak się to udało "Pulp Fiction" chociażby. Z tego zresztą co zauważyłem, chyba tylko dwa filmy Tarantino zyskały uznanie wśród "mas" - "Pulp Fiction" właśnie (tu też chyba działa zasada "wstyd nie znać dzieła tak kultowego") i "Django", który jeśli chodzi o filmy Quentina, jest w swojej formie najbardziej popcornowy ;) bo już np. "Bękarty Wojny" zebrały raczej podobne opinie, co "Once Upon a Time in... Hollywood" - albo ludzie się zachwycają, albo mieszają z szambem.

Daniello_

To patrz, ja jestem dziwadłem, bo mi się zawsze wydawało, że świat pokochał Tarantino za pełne przemocy Kill Bille (których ja nie trawię, bo ich nie rozumiem, chociaż dzisiaj aż tak krytycznie bym się o nich nie wypowiedziała jak tych 7 czy 8 lat temu), a ja go uwielbiam dialogi, których w Pulp fiction od groma, a są zmorą dla wszystkich tych, którzy nie są fanami przegadanych filmów. Jakby każdy zwraca uwagę na coś innego. Ciezko powiedzieć na ile Pulp fiction jest kultowym filmem i czy byl nim od zawsze. I od którego filmu publiczność zaczęła wyczarować kolejnej premiery Tarantino :D

ocenił(a) film na 9
Daniello_

Rewelacyjna recenzja i trafna odpowiedź dla wszystkich malkontentów. Jak słusznie napisałeś, nie nasza rola ich przekonywać do zmiany zdania, ale czasami warto przeczytać taki tekst by otworzyły się oczy na pewne zabiegi artystyczne, smaczki, historię czy po prostu perspektywę. Ja jestem zachwycony tym filmem zwłaszcza, że kinem się interesuję. Jeśli faktycznie tak dużo zostało wycięte to jestem tylko ogromnie głodny zobaczenia pełnej wersji, o ile taka faktycznie powstanie. Nie odczułem jednak braków, poprawności czy strachu Tarantino przed pokazaniem pewnych rzeczy. Może po prostu tego nie potrzebowałem, cały film budował pewne napięcie, zwłaszcza jeśli zna się historię, a scena na Cielo Drive była po prostu hardkorowym wyzwoleniem emocji.
Świetny tekst @Daniello_

ocenił(a) film na 9
Daniello_

Świetnie rozpisane i uargumentowane. :)

Każdy, kto pójdzie na Pewnego Razu w… Hollywood w celach wyłącznie rozrywkowych, mocno się zawiedzie. Quentin Tarantino przygotował dla nas małą lekcję kina w bardzo przystępnej i barwnej formie. To nie jest film dla… fanów Tarantino, zachwyconych Pulp Fiction, Bękartami Wojny czy Django, którzy oczekują od Niego podążania tą samą ścieżką z typowymi dla niego rozwiązaniami akcji i nieprzewidywalnością (choć tej oczywiście nie zabraknie). To nie jest również film dla osób, które nie obejrzały w życiu żadnego westernu, nie wiedzą kto to jest Steve McQueen, nie słyszeli o Sergio Corbuccim czy nie znają okoliczności śmierci Sharon Tate… chociaż nie… zaraz, zaraz… dla nich też jest ten film! :) W ten sposób po seansie nadrobią być może zaległości i dowiedzą się m.in., że Corbucci nakręcił Django i był źródłem inspiracji dla wielu filmów.

Więcej w mojej recenzji "na gorąco" po seanse. http://ekgkina.blogspot.com/2019/08/pewnego-razu.html

ocenił(a) film na 6
Daniello_

Bardzo ciekawie odniosłeś się do powszechnych zarzutów ale ja z kolei się z większością z nich zgadzam i przedstawię Ci mój punkt widzenia ale zacznę odpowiadać od tyłu :) (BĘDĄ SPOILERY):

5. Film jest zbyt hermetyczny, ludzie nieznający kontekstu nie odnajdują się w konstrukcji filmu

Tu wiele nie mam dodania prócz tego że ciekawe czy na pewno odbiór filmu by był tak dobry i czy ludzie by wyszukiwali te smaczki i zawiłości gdyby Tarantino go wyreżyserował np pod pseudonimem. Osobiście wątpię ale nie mogę tego niczym podeprzeć :)

4. Postać Sharon Tate jest zbędna, robi tylko za "ozdobę" filmu, a Tarantino żeruje na tragedii jej rodziny - Podzielę na dwie części

4a Postać Sharon Tate jest zbędna

Margot Robbie jako Sharon cały film się uśmiecha i w sumie tyle - jeśli jest to film dla tych co i tak znają historię Sharon to właściwie można by było jeszcze bardziej ograniczyć jej ilość scen, bo większość i tak niewiele wnosi. Dodatkowo czy jest to taka dobra postać jak opisujesz? Scena w której chce za darmo wejść do kina albo to że związała się z Polańskim podczas kręcenia filmu trochę zmieniają odbiór postaci.

4b Tarantino żeruje na tragedii jej rodziny

Tu raczej marketingowcy i portale informacyjne cały czas dawały znać że pojawi się wątek Sharon co miało pewnie wywołać kontrowersje i zaciekawienie więc do samego Tarantino bym się nie czepiał.

3. Film ma fatalną narrację, a w scenariuszu panuje chaos

Sam niejako przyznajesz że ma - konieczność ponownego obejrzenia aby to się składało i przyjemnie oglądało w całość o tym świadczy. W reszcie wywodu odbiegasz trochę od meritum - bo ta narracja wcale nie ułatwia poznania tych bohaterów.

2. Film nie ma fabuły

To jest raczej potocznie rozumiane bo oczywiście że jakąś fabułę ma ale jak się przyjrzeć bliżej to w sumie nie ma ona znaczenia. Bohaterowie w sumie nie dążą do punktu kulminacyjengo a zwyczajnie do niego dryfują - oni po prostu są w danym miejscu i czasie.

1. Film jest nudny

Fabuła jest szczątkowa a postacie są tak długo przedstawiane że właściwie nie zostało czasu na nic innego - nawet na wykorzystanie tych retrospekcji na potrzeby bieżących wydarzeń(no może poza informacją że Cliff potrafi się bić) dodatkowo brakuje tak naprawdę ciekawych dialogów - bo są one po prostu zwyczajne.

Owszem film jest ładny i fajnie przedstawia epokę, Pitt i DiCaprio zagrali fajne role(z kolei Margot Robbie i Al Pacino zostali totalnie niewykorzystani), dodatkowo ma smaczki dla wielbicieli kina ale to w sumie wszystko a to trochę za mało żeby uznać ten film za dobry. W filmie nie ma ani wiele komedii ani dramatu ani niczego - a scena finałowa tak naprawdę kłuci się z wydźwiękiem całości + jest już wykorzystanym patentem(jak sam wspominasz w Bękartach Wojny) i miałem szczerą nadzieję że go jednak nie wykorzysta i jakoś inaczej ominie masakrę.

Co do tego że miała być to laurka i hołd dla czasów minionych - moim zdaniem dało się to zrobić inaczej i przede wszystkim ciekawiej co pokazuje chociażby serial Stranger Things(wiem że nie jest twór idealny).

ocenił(a) film na 8
Radiasztan

Wiesz jak to jest - ktoś końcem końców zawsze powie "mi się podobało", "o gustach się nie dyskutuje" i koniec polemiki :P z jednej strony niby tak, bo najważniejsze powinny być subiektywne odczucia, ale z drugiej trzeba patrzeć na pewne sprawy obiektywnie - bawią mnie np. ludzie, którzy śmieją się z efektów specjalnych w starych filmach, które, może i owszem, zestarzały się, ale jak na tamte czasy i możliwości techniczne były prawdziwym kamieniem milowym w kinematografii.
No i właśnie - MNIE się film podobał i uznaję go za pozycję dobrą, a nawet i bardzo dobrą, dlatego obiektywnie chciałem zmierzyć się z najpopularniejszymi zarzutami :) pozwól, że też trochę Ci poodpowiadam:

" 5. Film jest zbyt hermetyczny, ludzie nieznający kontekstu nie odnajdują się w konstrukcji filmu

Tu wiele nie mam dodania prócz tego że ciekawe czy na pewno odbiór filmu by był tak dobry i czy ludzie by wyszukiwali te smaczki i zawiłości gdyby Tarantino go wyreżyserował np pod pseudonimem. Osobiście wątpię ale nie mogę tego niczym podeprzeć :)"

* tak, ten argument pada dość często: "gdyby tego nie wyreżyserował Tarantino, to byście gadali, że gówno i w ogóle". Ciężko powiedzieć. Ja osobiście raczej wysoko zawiesiłem poprzeczkę, bo trzema poprzednimi filmami Quentin dał mi sporo frajdy, że już nie wspomnę o moim ukochanym "Pulp Fiction". Z drugiej strony, Kill Bille uważam za średnie, a Death Proof totalną pomyłkę, więc jako częściowy miłośnik jego twórczości raczej nie skupiałem się, kto, ale raczej kim i jak Tarantino opowiedział tę historię. A aktorów wybrał fantastycznych, Hollywood lat 60-tych odwzorował kapitalnie, w dodatku dał mi po prostu sporo rozrywki na obu seansach :) może niektórzy faktycznie na siłę go bronią, ale ja nie mam akurat skrupułów w krytykowaniu swoich ulubieńców, gdy dadzą plamę (Spielberga za "Królestwo Kryształowej Czaszki" z chęcią bym wgniótł w drzwi samochodu, tak jak Clif Booth Bruce'a Lee :D )

" 4. Postać Sharon Tate jest zbędna, robi tylko za "ozdobę" filmu, a Tarantino żeruje na tragedii jej rodziny - Podzielę na dwie części

4a Postać Sharon Tate jest zbędna

Margot Robbie jako Sharon cały film się uśmiecha i w sumie tyle - jeśli jest to film dla tych co i tak znają historię Sharon to właściwie można by było jeszcze bardziej ograniczyć jej ilość scen, bo większość i tak niewiele wnosi. Dodatkowo czy jest to taka dobra postać jak opisujesz? Scena w której chce za darmo wejść do kina albo to że związała się z Polańskim podczas kręcenia filmu trochę zmieniają odbiór postaci."

* Sharon jest tu pewnego rodzaju symbolem odchodzącego Hollywood danych czasów - pogodnego, pozytywnego, delikatnego w ukazywaniu przemocy itp. Sceny z darmowym wejściem do kina raczej nie odebrałem negatywnie, a wręcz było mi nieco przykro. Niby znana aktorka i w ogóle, a obsługa jej nie rozpoznaje ;) sposób w jaki się uśmiecha, rozmawia z ludźmi itp. pokazuje nam właśnie taką dobrą i naiwną w swoim charakterze osobę, która wierzy, że świat nie jest zły. Nie masz takich znajomych, którzy choćby się waliło i paliło, zawsze będą się uśmiechać i mówić, że będzie dobrze? Mi od razu się skojarzyła jako takie towarzyskie "słoneczko". A czy była taka w realu... tu by trzeba więcej o niej poczytać, wiadomo, że ludzie z wyższych sfer mają sporo za uszami, ale nic nie sugeruję, bo za dużo nie wiem.

" 4b Tarantino żeruje na tragedii jej rodziny

Tu raczej marketingowcy i portale informacyjne cały czas dawały znać że pojawi się wątek Sharon co miało pewnie wywołać kontrowersje i zaciekawienie więc do samego Tarantino bym się nie czepiał."

Jak nie wiadomo o co chodzi, to zwykle chodzi o $$$. Tu jakaś skarga, tam pozew, ugodowe załatwienie sprawy i hajs wpada do portfela. No ale nie oceniam, to moje dywagacje tylko.

" 3. Film ma fatalną narrację, a w scenariuszu panuje chaos

Sam niejako przyznajesz że ma - konieczność ponownego obejrzenia aby to się składało i przyjemnie oglądało w całość o tym świadczy. W reszcie wywodu odbiegasz trochę od meritum - bo ta narracja wcale nie ułatwia poznania tych bohaterów."

Fatalną bym nie nazwał - raczej specyficzną, skomplikowaną. Nie wszystkim to oczywiście musi przypaść do gustu, a już na pewno nie miłośnikom teledyskowego montażu, jaki w kinie XXI wieku mamy co rusz. Filmu też nie musiałem oglądać drugi raz, bo pierwszy seans mnie zadowolił, ale stwierdziłem, że powtórka seansu pozwoli mi wyłapać różne smaczki - no i było o niebo lepiej.

" 2. Film nie ma fabuły

To jest raczej potocznie rozumiane bo oczywiście że jakąś fabułę ma ale jak się przyjrzeć bliżej to w sumie nie ma ona znaczenia. Bohaterowie w sumie nie dążą do punktu kulminacyjengo a zwyczajnie do niego dryfują - oni po prostu są w danym miejscu i czasie."

Czy ja wiem, Rick ma raczej jasny cel - chce zagrać głośną i dobrą rolę w porządnym filmie, co uchroni go przed wyrzuceniem na aktorski śmietnik. W końcu mu się to udaje, ale jednak nie w taki sposób, jaki marzył. Cliff niejako jest od niego uzależniony, więc tam gdzie znajduje się jego szef, tam i znajduje się on. Ale generalnie żyje chwilą i niespecjalnie planuje swoje działania. Tym bardziej Sharon.

" 1. Film jest nudny

Fabuła jest szczątkowa a postacie są tak długo przedstawiane że właściwie nie zostało czasu na nic innego - nawet na wykorzystanie tych retrospekcji na potrzeby bieżących wydarzeń(no może poza informacją że Cliff potrafi się bić) dodatkowo brakuje tak naprawdę ciekawych dialogów - bo są one po prostu zwyczajne.

Owszem film jest ładny i fajnie przedstawia epokę, Pitt i DiCaprio zagrali fajne role(z kolei Margot Robbie i Al Pacino zostali totalnie niewykorzystani), dodatkowo ma smaczki dla wielbicieli kina ale to w sumie wszystko a to trochę za mało żeby uznać ten film za dobry. W filmie nie ma ani wiele komedii ani dramatu ani niczego - a scena finałowa tak naprawdę kłuci się z wydźwiękiem całości + jest już wykorzystanym patentem(jak sam wspominasz w Bękartach Wojny) i miałem szczerą nadzieję że go jednak nie wykorzysta i jakoś inaczej ominie masakrę. "

Retrospekcje Ricka pozwalają zobaczyć, co doprowadziło go do sławy i bogactwa (którego notabene nie docenia, w przeciwieństwie do skromnego Cliffa). Dialogi może nie przejdą do historii kina, ale np. rozmowa Ricka z dziewczynką z planu jest bardzo wartościowa. Albo dialog Cliffa z Pussy i jego jasne stanowisko co do wesołego i okazjonalnego robienia sobie dobrze :) uznanie filmu za dobry - no to tu pojawia się ten moment, gdy odczucie subiektywne łączy się z obiektywnym. Historia Ricka to w sumie komediodramat - ot, bogaty chlejtus mylący kwestie na planie, denerwujący i wydzierający się na samego siebie, bo nie daje rady, płaczący w rozmowie z 8-latką czy swoim dublerem. Z jednej strony sceny zabawnie przedstawione, z drugiej w swoim wydźwięku dość smutne. Scena finałowa, czy w ogóle cały drugi akt, to już bardziej podsumowanie epoki i odliczanie do jej rychłego końca. Aczkolwiek Tarantino w swoim stylu zabawia się na koniec, zmieniając bieg historii. Owszem, ten patent był już w Bękartach, Django, a nawet Nienawistnej Ósemce. W końcu to jego znak firmowy. Tu dał widzom grubą satysfakcję chociaż na ekranie i niejeden na pewno żałował, że nie stało się tak naprawdę. No i jak ta scena jest zagrana przez Brada i Leo... ach, banan na twarzy pojawia się automatycznie :D

"Co do tego że miała być to laurka i hołd dla czasów minionych - moim zdaniem dało się to zrobić inaczej i przede wszystkim ciekawiej co pokazuje chociażby serial Stranger Things(wiem że nie jest twór idealny)."

ST to jednak serial, więc znacznie więcej czasu. Osobiście czekam na wersję reżyserską, może pojawią się jakieś sceny, które jeszcze nieco wszystko podrasują i zmienią ogląd na niektóre sceny. Nie twierdzę, że jest to film bez wad, bo gdyby był rzeczywiście nieco mniej hermetyczny i pewne sceny lekko by skrócić, to moglibyśmy dostać dzieło na miarę może nawet i "Pulp Fiction".

ocenił(a) film na 3
Daniello_

Genialny finał? Sieczka jak z filmów klasy C? Tak tak zaraz powiesz że o to chodziło, "smaczki" itd Tylko że inspirowanie się kinem klasy C, i tworzenie czegoś podobnego nie daje nam żadnej wartości dodanej. Zostaje tylko posmak kina C klasy.

ocenił(a) film na 8
ZerwikapTUR

Jaka znowu sieczka jak z filmów klasy C? Raczej chęć "zemsty" na debilach, którzy w bestialski sposób zamordowali ciężarną Sharon i jej przyjaciół. Ten sam sposób "rozliczenia" historii, co w Bękartach Wojny. Nie wiem, gdzie czujesz posmak kina C klasy, bo sceny zostały zrealizowane, zmontowane i przede wszystkim zagrane bardzo dobrze.

ocenił(a) film na 3
Daniello_

Wgryzanie się psa w genitalia to odwoływanie się do najniższych instynktów, jak w kinie klasy C.

ocenił(a) film na 6
Daniello_

Wielkie dzięki za założenie tego wątku. Przyznaję, że po obejrzeniu filmu poczułam się mocno zawiedziona i cokolwiek zdezorientowana. Twój wpis pomógł mi uporządkować myśli. Z pewnym zdziwieniem stwierdziłam, że nie zgadzam sie właściwie z żadnym "zarzutów", może z wyjątkiem ostatniego. I w pewnym sensie 1., choć "Pewnego razu..." był dla mnie nie tyle nudny, co nużący i mimo wszystko nijaki. Ani zabawny ani tragiczny. Ani sensacyjny ani obyczajowy. Ani głęboki ani płytki. Doceniłam jednak jedno - jest on niekonwencjonalny i przewrotny. To jego drugie dno.

Gdybym miała określić jednym słowem, o czym jest "Pewnego razu w Hollywood", powiedziałabym, że jest to film o... Hollywood (surprise!). Albo szerzej - o kinie i jego magii.

Mamy więc ludzi Hollywood: sfrustrowanego aktora na wylocie, "starzejącego się" kaskadera, wschodzącą gwiazdę, która idzie do kina tylko po to, aby zobaczyć, czy jest rozpoznawalna i jak ludzie reagują na jej występ, przemądrzałą nastoletnią aktoreczkę, która szybko przestała być dzieckiem.

Mamy autoironiczne wtręty: aktorzy są przereklamowani (w przeciwieństwie do kaskaderów), telewizja uczy mordować (słowa wypowiadane przez członkinię bandy Mansona), Brad Pitt jest "staruszkiem", a Bruce Lee dostaje wycisk.

Mamy zabawę konwencją (jak np. sceny z rancha, które przenoszą nas w klimat westernu), ale przede wszystkim mamy hołd złożony magii kina. To kamera sprawia, że jąkający się, zakompleksiony Rick Dalton staje się pewnym siebie rewolwerowcem. Ta sama kamera każe nam wierzyć w realność tego, co widzimy i to wbrew zdrowemu rozsądkowi. To dlatego najpierw śmiejemy się z umowności tekturowych ulic Dzikiego Zachodu, by za chwilę zapomnieć, że jesteśmy na planie filmu i wierzymy (póki nie zapomni tekstu), że Leonardo DiCaprio alias Rick Dalton jest złym bandytą.

Sam koniec to właśnie takie zagranie, żart z samego widza - kochani! Zapomnieliście, że to kino! To wszystko wymysł, więc czemu spodziewaliście się, że zobaczycie prawdziwy przebieg zdarzeń?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones