Widziałem, a nie wiem nawet co mam powiedzieć na temat tego filmu. Wiele dziwnych jak na tamte czasy sytuacji, wiele niedomówień, i znaków zapytania. Skłaniam się ku opiniom tych którzy twierdzą że trzeba ten film zboczyć ale przez pryzmat tamtych lat. Cała ta rewolucja seksualna w kinie i poruszanie "tych" tematów na ekranie to było coś co przyciągało tłumy i łamało konwenanse tamtych lat. Teraz patrząc na te wszystkie sceny w "Ostatnim tangu..." ale tylko pod kątem fizycznego aktu nie robi na większości żadnego wrażenia. Co innego jeśli skupimy się na emocjonalnym przekazie tych scen. Z reszta cały ten film, klatka po klatce, to próba pokazania jak człowiek potrafi zgorzknieć i zatracić się w cierpieniu po stracie czegoś, lub kogoś. Jak poszukiwania nowych doznań potrafią zaprowadzić nas w najczarniejsze odmęty ludzkiej psychiki, które na początku są fascynujące, a z czasem mogą stać się zabójcze. W całym tym szaleństwie jest jakaś metoda, ale do mnie nie za bardzo przemawia. Film pomimo wszystko jest ciężki w odbiorze. Powoduje długotrwały mętlik w głowie. Nie zachwycił mnie, nie porwał, pozostawił tylko dziwny niedosyt. Zobaczyłem, odhaczyłem.... a szkoda.
Są ciekawe momenty, jest chwilami po prostu dobre kino wychodzące poza standardy ale ostatecznie mam odczucie, że jestem już za stary na taką tematykę w takiej akurat formie; że wolę penetrowanie podobnych historii w sposób bardziej naturalny, co dla mnie jest zawsze emocjonujące, bo realniejsze. Historia wdowca, który jest w jakimś stopniu zagubiony w swoim żalu ale przede wszystkim egocentryzmie nieco przestylizowana i męcząca. Ale to moje zdanie. Brando nie mniej ciekawie się ogląda. Cieszę się, że po "Na nabrzeżach" mogłem wreszcie przekonać się do jego talentu : ) I to jest pozytyw.
Przyznam, że nudziłem się na tym filmie po jakiejś godzinie i nie mogę powiedzieć, że obejrzałem go do końca z uwagą. Ale to dla tego, że nie byłem w stanie. Po prostu to nie to.