Fani spaghetti westernu mogą się srogo zawieść. "Na rozstaju" ma co prawda włoskich producentów i ekipę realizacyjną, ale wyszło z pod reki Amerykanina, Monte Hellmana i zostało utrzymane w stylu jego dzieł z lat 60. Z Italią kojarzy mi się jedynie scena spotkania z cyrkowcami oraz finałowa strzelanina. Cała reszta to już western po amerykańsku.
Nie znaczy to że jest zły. "Na rozstaju" to dzieło nieszablonowe, zupełnie odrzucające mit o sprawiedliwych rewolwerowcach, walczących w słusznej sprawie. Bohaterowie są niby "w porządku" wobec własnego kodeksu honorowego, ale mają ze sobą również osobiste porachunki, które zmuszają ich do tragicznych wyborów. W takiej sytuacji nikt nie jest święty, a kibicowanie komukolwiek wydaje się nie mieć większego sensu. Lubię gdy tak się stawia sprawę.
Film jest oryginalny również dzięki wątkowi melodramatycznemu. Można powiedzieć, iż to jeden z nielicznych (jeśli nie jedyny) westernów erotycznych. Niby sceny rozbierane stanowią jakieś 7 minut całości, ale to i tak o 7 minut więcej niż w przeciętnym dziele tego gatunku. Jakkolwiek ckliwa by się nie wydawała historia pary kochanków, chemię między nimi czuć.
Do listy zalet należy dołożyć rewelacyjnego Warrena Oates, niezły epizod Peckinpaha i wyważone proporcje między wątkami obyczajowymi, a scenami akcji. Dla niektórych może to być za mało, bo nie wspomniałem o tym, ale "Na rozstaju" jest bez wątpienia kinem b-klasowym, miejscami bardzo tandetnie zrealizowanym. To mam nadzieję przeszkodzi jedynie widzom ograniczającym się do obcowania z sztuką wyższego rzędu. Jeśli zaś nie macie nic przeciwko kinu zrealizowanemu niskim kosztem i bez wygórowanych ambicji, powinniście być zadowoleni.