A co my tu mamy? Ano taki skromny, zapomniany slasher. Ale za to jaki fajny! "Intruder" czerpie pełnymi garściami z najlepszych gatunkowych wzorców i, choć to tylko jeszcze jedna kopia "Halloween", udaje mu się z ogranych klisz i schematów stworzyć dobrą jakościowo rozrywkę dla fanów nurtu.
Cała akcja rozgrywa się w nocy na terenie supermarketu. Ktoś po kolei morduje pracowników sklepu. Czyżby to zazdrosny były chłopak kasjerki?
Film Scotta Spiegela dostarcza frajdy nie dlatego, że jest nowatorski, ale właśnie dlatego, że spełnia wszystkie podstawowe wymogi, jakie miłośnik horroru stawia podobnej produkcji (no, może poza golizną). Jest więc ciekawe miejsce akcji, dobrze rozpisane, archetypiczne postaci oraz spora dawka przyzwoicie wykonanego gore. Napięcie budowane jest prostymi środkami, ale - o dziwo! - również działa bez większego zarzutu. Przyczepić się można do pewnych szczegółów (jaki pracownik zostaje tyle godzin po pracy, zamiast po prostu pójść do domu?) oraz do nieco rozczarowującego rozwiązania zagadki tożsamości zabójcy. Egzamin zdaje za to przewrotne zakończenie, a na dokładkę mamy gościnny udział tria od "Evil Dead": bracia Raimi oraz Bruce Campbell zaliczyli tutaj epizodyczne występy. Niby żadna rewelacja, a i tak to chyba jeden z bardziej przyjemnych w odbiorze slasherów tamtych lat.