Pierwsza scena - mistrzostwo. Premiera baletu, pełna emocji, żywiołowa, zakończona
wkroczeniem policji. Dlaczego tak świetna? Bo jedynie do tej sceny muzyka Strawińskiego
pasowała. Napięcie, emocje, żywioł. A potem? Potem otrzymujemy wyzbytą z jakichkolwiek
emocji, melodramatyczną historię z irytującą, pełną napięcia muzyką w tle. Gdyby jakiś
biedny widz zawieruszył się i nagle wszedł w środku seansu, mógłby być przekonany, iż
ogląda horror. Co najmniej dreszczowiec. Pierwsza scena, niczym kolorowy folder biura
podróży, przyciąga widza. A jak już nieszczęśnik zwabiony rewelacyjnym początkiem
pozostaje, to reżyser męczy go psychicznie przez dwie godziny by w końcu pozostawić go
bez jakiegokolwiek zakończenia. Nic. Jedynie całkiem bezsensowne ujęcia pary głównych
bohaterów w podeszłym już wieku, nie wnoszące nic do filmu. Trzeba jednak też zauważyć
stronę wizualną filmu - ta jest bez zarzutu. Wnętrza, kostiumy, zdjęcia. To przyciąga. Cóż z
tego, że przyciąga skoro całość jest okropnie pretensjonalna, rozczarowująca i męcząca.
100% zgadzam się przedmówcą, pierwsza scena z premiery baletu - wspaniała od początku do końca. Moim zdaniem wspaniale ukazuje ona zderzenie narodzin sztuki współczesnej w początkach XXw. Brak zrozumienia połączony z niecierpliwością, a pomyśleć że ok. 30-40 lat wcześniej Ci sami ludzie tak samo reagowali na impresjonistów ;)