Jeden z najciekawszych obecnie twórców kina autorskiego, Izraelczyk Ari Folman, opowiedział nam o pracy nad adaptacją "Kongresu futurologicznego" Stanisława Lema, współpracy ze swoim "biologicznym bratem" Michałem Englertem, uwielbieniu dla Robin Wright oraz erze digitalizowanego aktorstwa. Przed Tobą sporo stresu. Stanisław Lem to rzadki przypadek artysty, który połączył skrajne środowiska fanowskie – szacownych literaturoznawców i zakochanych w fantastyce naukowej pożeraczy popkultury. To teraz uważaj! Rodzina
Stanisława Lema widziała film na prywatnym pokazie w Warszawie (wywiad odbywał się zaledwie dzień po rzeczonym wydarzeniu – przyp.red M.W). I nie zgadniesz – byli zachwyceni! Stwierdzili, że to najwierniejsza duchowo adaptacja prozy
Lema. Strasznie się denerwowali, bo wcześniej
Lem nie miał wielkiego szczęścia do ekranizacji. W końcu jednak odetchnęli z ulgą – to ich słowa. Jeśli są zadowoleni, to ja też jestem, przecież nie może być inaczej.
Znając literaturę Lema oraz jej poprzednie adaptacje, musiałeś jednak uważać na każdy krok. Jest więcej dobrych filmów powstałych na bazie kiepskiej literatury niż podwójnych arcydzieł. Jeśli zabierasz się za tak istotną w kontekście kultury popularnej postać jak
Lem, respekt przychodzi w sposób naturalny. Ale potrzeba do tego również odwagi. Masz tylko jedną opcję: robić swoje i nie padać na kolana przed oryginałem. To kompleksowa praca – musisz połączyć wiele porządków. Praktycznie cały prolog, motyw Kongresu, sekwencje hotelowe, niepokój bohaterów przekładający się na scenografię, atak terrorystyczny, niektóre monologi – to wszystko przeniosłem jeden do jednego z opowiadania. Część aktorska była dla mnie wehikułem, platformą, na której zbliżyłem się do tej literatury. Ale nie chciałem tej samej alegorii, chciałem współczesnej opowieści, osadzonej w innym świecie, pochylającej się nad innym rodzajem dyktatury. Komunizm to przeszłość, to wszystko działo się 23 lata temu. A ja chciałem czegoś lepiej identyfikującego nasze czasy, dokładniejszego. Na tym poziomie książka przemawiała do mnie jako do artysty. Alegoria komunizmu jest u Lema silna, ale to także opowieść o kryzysie tożsamości – rozumianym dosłownie i metaforycznie. O wolnej woli. Chciałem to lepiej wyeksponować.
I w tym celu sięgnąłeś po środek autotematyczny, współczesny wątek przebrzmiałej gwiazdy Hollywood, która chcąc zostać uwiecznioną w sztuce, pozwala zeskanować swoje ciało. W filmie nie przyznajesz kredytu zaufania tej nowoczesnej technologii. Nie chcę być źle zrozumiany. Nie wydaję sądów i nie grzmię na to, co nowe. Ale chciałbym otworzyć niektórym oczy: skanowanie istnieje, różne techniki dają ten sam efekt. To może zostać zrobione, więc jest robione, z zyskiem dla studiów i wysokobudżetowego kina. Oczywiście, nie sądzę, że już zaraz, teraz, cyfrowe podróbki zastąpią żywych aktorów – to w końcu może być ten sam rodzaj technofobicznego dyskursu, który przydarzył się przeciwnikom i zwolennikom dźwięku w latach dwudziestych. Z drugiej strony, mam małe dzieci. Widzę, jak traktują iPody, iPhone'y, laptopy, czym dla nich są. Za pięćdziesiąt lat ich dzieci będą siedzieć przy kolejnej wersji konsoli PlayStation i naprawdę nie będzie stanowiło dla nich żadnej różnicy, czy aktor, którego oglądają jest żywy czy cyfrowy.
Robin Wright w "Kongresie"
Czy Robin Wright wpisuje się w topos gwiazdy, którą może ocalić tylko taka technologia? To zależy, z której strony na to spojrzeć. Kiedy miała 23 lata, świat leżał u jej stóp. Mogła w zasadzie wszystko. I to "wszystko" nadeszło wraz z premierą
"Forresta Gumpa". To był wielki film, nie tylko dla niej. Na wskroś amerykański, ożywiający ideę wielu mitów, w tym amerykańskiego snu. Od tamtej pory minęło jednak 20 lat.
Cały czas była na radarze. Ok, była. Ale czy znasz jakieś kamienie milowe jej dalszej kariery? Jest piękną kobietą i inteligentną, przenikliwą aktorką. Spójrz na całe jej pokolenie – mogła być supergwiazdą. Nie poniosła porażki, nie zniknęła z radaru, to w końcu kwestia perspektywy – zagrała świetnie w
"House of Cards", została znów nominowana do nagrody Emmy. Tam, gdzie zagrała, była dobra. Ale stać ją było na więcej, na lepsze filmy, lepsze role. W moim przypadku to była miłość od pierwszego wejrzenia – zobaczyłem ją i wiedziałem, że mam swoją bohaterkę.
Myślę, że Robin, tak jak wiele gwiazd z jej pokolenia, padła ofiarą kryzysu średniobudżetowego kina w Hollywood. Ona pojawia się choćby w "Stanie gry", a to film pod tym względem emblematyczny. Dyktat blockbusterów i offowej tanizny zarzyna kino, które kiedyś było solą tego przemysłu. Prawda. Te filmy znikają. Po prostu znikają. I to jest bardzo smutna wiadomość. Liczą się blockbustery i tanie kino artystyczne. Z tym związany jest również problem promocji
"Kongresu". Chciałem, aby film był dziką jazdą dla publiczności, żeby mieli z niego frajdę. Żeby wyjść poza schemat "Lem = głęboki dyskurs filozoficzny". Ok, to mądre kino, opowiadanie takie było. Ale w kinie to nie jest filozofia, to ma być zabawa. Musisz koniecznie o tym napisać, bo chcę, żeby ludzie w Polsce obejrzeli ten film. Polscy widzowie są dla mnie niesamowicie ważni.
"Kongres"
Rozumiem zatem, że odpuściłeś sobie zbieranie pieniędzy w USA? Tak. Szukałem budżetu w Europie. Film został sprzedany do Stanów, wziął go fajny dystrybutor, ale finansowaniem zajęło się sześć krajów europejskich – w tym druga co do wysokości wkładu Polska. Oprócz tego był to oczywiście Izrael, Belgia, Niemcy, Luksemburg, Wielka Brytania i Francja. Większość budżetu poszła na animację. To był długi i skomplikowany proces. Zwłaszcza że plan finansowy jest bardzo "twardy" – musisz wydawać partie budżetu dokładnie tam, skąd je dostałeś. Dostałem pieniądze od pięciu krajów, więc wydawałem dokładnie w tych krajach. Wyjątkiem była Francja, ale to był prywatny kapitał. Za te pieniądze nakręciliśmy zdjęcia za oceanem, w Ameryce.
Skoro większość budżetu wydano na animację, to domyślam się, że praca nad nią nie była spacerem po parku.
Było bardzo ciężko. Spytaj chłopaków ze studia w Bielsko-Białej. Powiedzą ci, jak było. Zresztą to w ogóle jest bardzo ciekawy paradoks. Animacja to z jednej strony niewolnictwo, z drugiej – totalna swoboda. Jesteś uwięziony na wiele miesięcy, masz narzędzia i jesteś przyspawany do sprzętu, a jednocześnie napędza cię świadomość, że możesz zrobić absolutnie wszystko, co chcesz, przenieść na ekran każdą, nawet najbardziej szaloną wizję. Cóż mogę powiedzieć, jestem od animacji uzależniony.
Skąd czerpałeś wzorce? Pytasz o
"Kongres"? Ważni byli na pewno bracia
Fleischer, którzy dzielili i rządzili w latach 20. Popeye, Superman, Betty Boop – wszystko, co mogło osadzić naszą estetykę w kontrze do tradycyjnego, disnejowskiego mainstreamu. Miało być surowo, brudno, a jednocześnie bardzo namacalnie. Na pewno inspiracją była również twórczość
Ralpha Bakshiego. No i
Satoshi Kon, wielki mistrz animacji. Głównie jednak zależało mi na tym, żeby z tych wszystkich wzorów stworzyć coś własnego, oryginalnego, jakąś nową jakość.
Wspominałeś braci Fleischer. Oni bardzo lubili surrealizm i podobnie jak Ty wykorzystywali tę poetykę do opowiadania o poważniejszych sprawach. Zarówno w "Walcu z Baszirem", jak i "Kongresie" konflikt zbrojny ma wymiar surrealistyczny.
To zaskakujące, ale dla wielu ludzi surrealizm to jedyna droga, żeby zanurzyć się w tym świecie. W przemocy, wojnie, niesprawiedliwości, okrucieństwie. Uważam, że fabuła tego nie odda. Po premierze
"Walca z Baszirem" dzwoniły do mnie kobiety. Mówiły, że po raz pierwszy zrozumiały wojnę; zrozumiały, dokąd wysłały swoich synów i mężów. Ilekroć widzę filmy o wojnie – heroiczne bądź antywojenne, tak naprawdę nie ma to znaczenia – dostrzegam fałsz. Animacja to co innego – dzięki niej możesz przywołać te trudne tematy i pozostać szczerym. Ze sobą i z widzem.
"Walc z Baszirem"
Na planie "Kongresu" pracowałeś z polskim operatorem. Jak Ci się układała współpraca z Michałem Englertem? Szczerze? Ten facet to mój biologiczny brat. Nie wiem, jak to możliwe, ale to musi być on. Spytałbym ojca, gdyby żył – kto wie, co robił i gdzie się podziewał w szalonych latach 70. Znalazłem partnera na całe życie. On jest chodzącym wcieleniem tej wielkiej i wciąż żywej tradycji polskich operatorów – samouków i tych związanych z łódzką Filmówką. Jest dobrze wyedukowany, ma bardzo wysoką kulturę osobistą i kulturę pracy. Świetny, inteligenty facet i prawdziwy przyjaciel. Na początku film miał kręcić
Paweł Edelman. Pojawiły się problemy, do współpracy nie doszło, ale nie żałuję.
Michał okazał się strzałem w dziesiątkę. Podoba mi się polska tradycja filmowa. Zależało mi na Polaku, bo to inna kultura operatorska. Ci ludzie mnóstwo podróżują, robią świetne zdjęcia w Europie i w Hollywood, są doceniani.
Ponoć będziesz realizował kolejny film w Polsce? Tak. Mam na tapecie animację i film aktorski, który mam zamiar nakręcić w Polsce. Mogę powiedzieć tylko tyle, że będzie podejmował wątki z życia mojej rodziny i że będzie to bardzo osobista sprawa.
"Kongres" też był osobisty?
Każdy film jest. Każdy w jakimś stopniu opowiada o zmaganiu się z przeszłością. Oczywiście, nigdy nie będzie nic bardziej osobistego niż rozliczenie z wojną. Mój pierwszy film był o szkole – to też bardzo prywatna sprawa.
"Kongres" to równie osobista historia poszukiwania tożsamości, określania się wciąż na nowo. Kino zawsze jest osobiste.