Złe mi się śni albo marzenia. Utopie i antyutopie
W "Metropii" człowiek, niczym w innych filmowych antyutopiach, jest obrazem nędzy i rozpaczy. I może warto pomyśleć, że wizja, którą pokazuje nam Tarik Saleh, ma nie tyle nas przestraszyć, ile obudzić. Rejony, gdzie "pieczone gołąbki same lecą do gąbki"; państwa bez kobiet, państwa bez mężczyzn, państwa, w których świnie zajmują się uprawą roli, państwa rządzone przez filozofów, państwa rządzone przez kapłanów i państwa, w których nikt nie rządzi; krainy, w których wszyscy żyją w zgodzie naturą, i krainy, w których królują roboty; miejsca, gdzie nie ma nędzy ani wyzysku, gdzie nie ma ciemnoty i nietolerancji; wyspy, bardzo często wyspy, wyspy Nowego, gdzie wszyscy żyją ze sobą w zgodzie, albo takie, gdzie nikt nie je mięsa. Nie da się tych miejsc odnaleźć na mapie, nie da się w nich pobyć, pomieszkać, bo te miejsca nie istnieją i dlatego, że nie istnieją, nazywa się je utopiami. To miejsca, które pozostają w głębokim rozdźwięku z rzeczywistością, to królestwa nie z tego świata. Ich twórcami są ci, którzy nie godzą się na obecny świat, ci, którzy nie zgadzają się na aktualnie istniejące możliwości, ci, którzy marzą. Oczywiście ich marzenia nierzadko są dla innych koszmarem.
Kiedy powstała pierwsza utopia? Nie da się chyba precyzyjnie powiedzieć. Ludzkość od zawsze snuła marzenia o innym świecie, w którym wszystko byłoby lepsze. Wiadomo natomiast, kiedy słowo "utopia" pojawiło się w przestrzeni publicznej. W 1516 roku Tomasz More wydał książkę pt.:
"Książeczka zaiste złota i niemniej pożyteczna jak przyjemna o najlepszym ustroju państwa i nieznanej dotąd wyspie Utopii" znaną powszechnie pod krótszym tytułem
"Utopia". Na wyspie Utopia rządził król Utopos i rządził tak, że wszyscy wszystkiego mieli w bród i każdy był zadowolony. Po książce More’a pojawiło się mnóstwo podobnych dzieł. Swoje utopie pisali Campanella, Bacon, Wells, France, Skinner. Utopie to jednak nie tylko marzenia na papierze, to przecież także marzenia wprowadzane w życie, to sekty, klasztory, zakony, których członkowie żyją na obrzeżach świata w swoich wymyślonych królestwach, to wielkie ruchy społeczne, jedne skoncentrowane na sobie, na walce o swoje szczęście, inne mające ambicje, by zmienić cały świat.
Jedni utopiści mówili, czym jest dobro, ale nie mówili, jak do niego dojść, inni, oprócz marzeń, mieli w głowach konkretny program działania, który ich marzenia miał urzeczywistniać. Nie wszyscy jednak marzyli o tym samym, chociaż ich marzenia zawsze wyrastały ze swoich czasów. I tak, to, co śniło się ludziom w XVI wieku, mogło, a nawet musiało, diametralnie różnić się od tego, co śniło się tym, którzy żyli w wieku XIX. Czy w takim razie nie da się wyszczególnić takich cech, poglądów, które byłyby wspólne dla wszystkich utopii?
Znawca tematu, Chad Walsh uważa, że to możliwe. W jednej ze swoich prac Walsh wskazał dziewięć założeń, pod którymi według niego z pewnością podpisaliby się wszyscy utopiści. Przytacza je Jerzy Szacki w książce pod tytułem
"Spotkania z utopią", której mój skromny tekst zawdzięcza najwięcej. Oto wspomniana dziewiątka: "Po pierwsze – człowiek jest zasadniczo dobry, tj. jego zaobserwowane wady są następstwem nie tyle wiecznej natury ludzkiej, ile niesprzyjających warunków życia. Po drugie – człowiek jest istotą plastyczną i w zmienionych warunkach łatwo ulega zmianie. Po trzecie – nie istnieje żadna nieusuwalna sprzeczność między pomyślnością jednostki a pomyślnością społeczeństwa. Po czwarte – człowiek jest istotą rozumną, zdolną do stawania się coraz rozumniejszą, co umożliwia likwidację absurdów życia społecznego i ustanowienia w końcu w pełni racjonalnego ładu. Po piąte – przyszłość obejmuje ograniczoną liczbę możliwości i są one całkowicie przewidywalne. Po szóste – należy dążyć do zapewnienia sobie szczęścia na ziemi. Po siódme – ludzie nie mogą odczuwać znużenia szczęściem. Po ósme – możliwe jest znalezienie władców lub nauczenie sprawiedliwości wybranych do rządzenia ludzi. Po dziewiąte – utopia nie zagraża ludzkiej wolności, ponieważ prawdziwa wolność realizuje się właśnie w jej ramach".
Tych dziewięć założeń, które rządzą myśleniem utopijnym, spokojnie można wykorzystać na gruncie kina. Gdyby wziąć jakiś film amerykański, na przykład komedię romantyczną i zestawić ją z cechami wyróżnionymi przez Walscha, to chyba wszystko by się zgadzało, założenia praktycznie pokryłyby się ze strategiami narracyjnymi i filozofią królującą w Fabryce Snów. Co ciekawe, gdybyśmy poszli dalej tym tropem i zaczęli szukać klasycznych utopii w kinie, mielibyśmy z tym nie lada problem. Kino, które uczy marzeń i uczy pragnąć, utopiami nigdy się nie zajmowało. Dlaczego?
Odpowiedź jest prosta: wynalazek braci Lumierre pojawił się po prostu za późno, kino nie załapało się na czas, gdy utopie były w modzie, gdy wierzono w ich siłę. Pierwsze poważne filmy zaczęły powstawać już kilkanaście lat po tym, gdy
Fiodor Dostojewski pisał swoje
"Notatki z podziemia", druzgocącą krytykę myślenia utopijnego. Wraz z
Dostojewskim, a nawet wcześniej, bo już po Rewolucji Francuskiej, zaczęły pojawiać się pytania podważające marzenia utopistów. "Skąd wiecie – pytał bohater
Dostojewskiego – że człowieka nie tylko można, ale i trzeba przerabiać? Z czego wnosicie, że ludzkiemu chceniu tak koniecznie potrzebna jest poprawa? Słowem, skąd wiecie, że taka naprawa rzeczywiście przyniesie człowiekowi korzyść?".
W raz z pierwszą wojną odszedł czas proroków, którzy projektowali światy stabilne i szczęśliwe, takie, które nie potrzebowały żadnych zmian, bo były ideałem; utopia stała się miejscem, w którym nie tyle można umrzeć z nudów, ile marzeniem, którego urzeczywistnianie może doprowadzić do katastrofy całego świata, do jego zburzenia, spalenia albo zwyczajnie – zniknięcia.
Chad Walsh pytał: "Dlaczego utopia spłowiała?" – i zaraz odpowiadał – "Przychodzą mi do głowy dwa powody. Jednym jest niepowodzenie utopii, drugim jej sukces". Jeśli ktoś uważa, że to zdanie jest wewnętrznie sprzeczne, niech sobie przypomni radziecki komunizm czy niemiecki faszyzm. Był sukces? Był. Było niepowodzenie? Było. A teraz jeszcze inny cytat, tym razem z
Bertranda Russela, który we wstępie do książki Stefana Themersona pisał: "W naszym wieku, w znacznej mierze pozbawionym złudzeń, nie umiemy już wierzyć w marzenia utopistów i społeczeństwa zrodzone z naszej fantazji odtwarzają w wyolbrzymionej postaci zło, do którego przywykliśmy w codziennym życiu". O czym mówi
Russel? O jakich fantazjach? Ano o takich, które nazywa się różnorako, raz dystopiami, raz kakotopiami, a czasami po prostu utopiami negatywnymi. W literaturze było i ciągle jest ich naprawdę sporo, szczególnie w literaturze SF.
"Nowy wspaniały świat" Huxleya,
"Rok 1984" Orwella,
"My" Zamiatina,
"Pianola" Vonegguta,
"451 stopni Fahrenheita" Bradbury’ego to tylko kilka klasycznych pozycji.
Utopii w powszechnym rozumieniu słowa może w kinie nie ma, ale antyutopie znajdziemy już w nim bez problemu. Wszyscy znamy te wizje, zbudowane z zapadających na długo obrazów, te opowieści, w których nic tylko koszmar, groza, niemy krzyk.
"Miasto ślepców" Fernando Meirellesa, kolejne adaptacje
"Władcy much",
"1984" Michaela Radforda,
"Equilibrium" Kurta Wimmera,
"Wojna światów" Piotra Szulkina czy choćby najsłynniejsza dystopia współczesnego kina, czyli
"Matrix" braci Wachowskich. W każdych z tych filmów powraca praktycznie ten sam schemat świata, w którym odbywa się czarna msza. Odsłania się przed nami świat, którym rządzi jakaś potężna organizacja albo jakiś okrutny despota. Świat zaprojektowany od zera i w całości przemieniony. Świat, który odziera człowieka z jego godności, zabiera mu wolność. Świat totalnej iluzji i totalnej inwigilacji, w którym zabronione jest myślenie po swojemu, w którym nie ma miejsca na jakikolwiek bunt. Świat, w którym propaganda zastąpiła normalny język i poodrywała słowa od znaczeń. Jednym razem przyczyną masakry są media, innym razem zakon, który zabrania myśleć, jeszcze innym razem – maszyny. Zawsze kończy się tym samym – ludzie zamieniają się w bezwolne kukły, które w somnambulicznej drętwocie robią wszystko, co się im każe. Zawsze jednak pojawia się w końcu ten jeden, którzy rzuca wyzwanie światu – buntownik, który próbuje zerwać szczelną kurtynę i wyrwać się z kajdan.
Filmowe antyutopie to w gruncie rzeczy utwory dość mocno skonwencjonalizowane, wykorzystujące te same figury i te same schematy fabularne. Białe jest w nich zawsze bardziej białe niż zazwyczaj, a czarne – bardziej czarne. Szarej strefy raczej nie ma, mrok od światła jest dokładnie oddzielony, tak samo jak dobrzy od złych. Nie to jednak wydaje się w tych filmach najciekawsze. Dużo istotniejsze jest bowiem to, że między utopiami negatywnymi a pozytywnymi można odnaleźć zaskakujące podobieństwo w widzeniu świata. Jak pisze Jerzy Szacki: "I tu, i tu mamy do czynienia ze światem czarno-białym, chociaż wartości ulegają odwróceniu i białe staje się czarnym, a czarne białym". Można spojrzeć na pokrewieństwo między antyutopią a utopią jeszcze z innej strony, choć jeszcze raz od strony marzeń. Jasne jest, że coś, co dla jednego jest marzeniem, dla drugiego może być koszmarem. Tak więc spokojnie można przyjąć, że to, co dla jednych jest światem upiornym, dla innych będzie światem idealnym. W końcu pewnie są ludzie, którzy uważają, że Matrix to wcale nie jest takie straszne miejsce, albo tacy, którzy daliby sobie rękę uciąć za świat, w którym nie można okazywać uczuć. To pewne, że są przecież tacy, którzy wolą chłód emocjonalny od histerii, albo tacy, którzy oglądając
"Ludzkie dzieci",
wcale nie kibicują bohaterowi granemu przez
Owena, tylko tym, którzy stawiają zasieki. I w drugą stronę: światy określane jako utopie, dla wielu mogą wcale nie wyglądać jak krainy szczęścia. W końcu, czy utopijne Państwo Platona, w którym ktoś z góry mówi, jak jeść, co nosić, co czytać, dla każdego z nas jest krainą, o której śni? Czy kraina wymyślona przez Campanellę, w której specjalni urzędnicy decydują, kto z kim ma chodzić do łóżka, każdemu przypomina raj? Nie sądzę. Granice są płynne, "to, co być powinno, może w oczach innego człowieka jawić się jako to, czego właśnie być nie powinno".
I jeśli nawet utopiści kreują światy całkowicie dobre, a antyutopiści – światy całkowicie złe; jeśli nawet ci pierwsi muszą ujawnić własny system wartości, a ci drudzy już niekoniecznie, to i tak wydaje się, że jednym i drugim chodzi tak naprawdę o ten sam, nowy świat. W końcu "świadomość zła otwiera drogę marzeniom, choćby nawet ci, którzy zło ukazują, nie byli do marzeń zdolni. Gdyby nie negatywna utopia atomowej zagłady ludzkości – pyta Szacki – kto wie, czy takiego znaczenia nabrałaby największa utopia naszych czasów: utopia świata bez wojen?".
Może warto właśnie z tej strony popatrzeć na ponurą (choć oczywiście pewnie dla niektórych prawdziwie piękną) wizję świata, którą w
"Metropii" przedstawia
Tarik Saleh. Obserwujemy u niego świat, w którym nie ma już ropy i wszyscy ludzie żyją praktycznie pod ziemią – jedynym środkiem komunikacji zostało przeogromne metro, które oplotło cały Stary Kontynent. Człowiek jest u niego, tak jak u innych filmowych antyutopistów, obrazem nędzy i rozpaczy: zabija czas przed telewizorem i pozwala, by inni mówili mu, co ma myśleć. I może warto zastanowić się nad tym, że wizja, którą pokazuje nam
Saleh, ma nie tyle nas przestraszyć, ile obudzić, może jest to początek drogi ku marzeniu o świecie, w którym wszyscy zamiast metrem będą jeździć rowerami, zamiast oglądać telewizję będą czytać książki i zamiast wcierać sobie we włosy ogłupiające szampony będą myśleć po swojemu? Utopia? Czy może marzenie ściętej głowy? Tak czy inaczej, wpatrując się w tę hipnotyczną wizję, w te twarze tak podobne do tych, które spotyka się na ulicy, można poczuć, że to wcale nie jest opowieść o świecie, którego nie ma. Ropy, jak wiadomo, ciągle ubywa.
Jakub Socha jest publicystą "Dwutygodnika".