Artykuł

Makbet w Białym Domu

autor : /
https://www.filmweb.pl/article/Makbet+w+Bia%C5%82ym+Domu-104139
Seriale to literatura epicka naszych czasów. Podczas gdy kino często zatrzymuje się w pół kroku, one idą coraz dalej i wciąż przesuwają granicę tego, co w głównym nurcie dozwolone. Bywa, że sami boimy się tego, co czeka na nas w następnym odcinku. 

Netflix wie, jak się robi rewolucje. Wie też, ile znaczy dobra reklama. 100 milionów dolarów budżetu, gigantyczny billboard na Times Square, odtrąbiony w mediach sukces pierwszej serii i nagle całe Stany, łącznie z Barackiem Obamą, spędziły walentynki, śledząc drugi sezon "House of Cards".

Według Flag Code jedynym powodem, żeby wywiesić flagę USA do góry nogami, jest wysoki stopień zagrożenia państwa. Wykonanie tego gestu w innych celach to znieważenie symbolu narodowego. Odwrócone płótno w logo serialu ma więc podwójne znaczenie – zaglądamy za kulisy polityki, widzimy rewers jej medialnej reprezentacji, a przy okazji poznajemy człowieka, który ma za nic wszystkie świętości. Ów mężczyzna z plakatu, który podsiadł Lincolna i wbija zakrwawione dłonie w kamienny fotel, to Francis Underwood (Kevin Spacey).



Oszukany kongresmen, zamiast odpoczywać po wyczerpującej kampanii i cieszyć się obiecanym urzędem sekretarza stanu, przechodzi do kontrataku i układa precyzyjny plan zemsty. Od tego momentu podporządkowuje wszystkie swoje siły jednemu celowi, do którego, a jakże, można dojść tylko po trupach. Śledząc zagrywki Underwooda, podpatrujemy funkcjonowanie polityki na jej najwyższych szczeblach. Półlegalne układy, łapówki i nieczyste zagrania odpowiadających za dyscyplinę partyjną tzw. majority whips (po stronie demokratów jest nim właśnie Underwood) przyjmują w Kapitolu formę obowiązkowej rozgrzewki. Oglądając "House of Cards", można dojść do wniosku, że demokracja jest tylko sprytną iluzją (ze wspomnianej, odwróconej flagi strącono też wszystkie gwiazdki), a prawdziwe decyzje podejmuje garstka najwyżej postawionych osób. Z pomocą przychodzi również sam tytuł, który odsyła prosto do Izby Reprezentantów (ang. House of Representatives) – części Kongresu Stanów Zjednoczonych. Waszyngton jawi się jako domek z kart, a względna stabilność państwa zależy od przypadkowych posunięć politycznych graczy. W takim wypadku potrzebny jest urodzony strateg, który będzie w stanie sprawnie kontrolować wszystkie bezwolne marionetki. Najlepiej ktoś, kto uważnie czytał Machiavellego, kojarzy sentencję z lisem i lwem i wie, że prawdziwy władca nie musi za nic przepraszać. Hunt or be hunted – mawia Underwood.

Domek z kart

Pierwsza scena: ciemność, pisk opon, jęk potrąconego psa. I nagle pojawia się Underwood, by skrócić cierpienie czworonoga i po raz pierwszy bez pardonu rozbić czwartą ścianę. Patrząc wprost w kamerę, bohater rozpoczyna swój monolog, a my robimy się trochę spokojniejsi, bo wiemy, że z jego wsparciem nic nam w świecie wielkiej polityki nie grozi. Frank zostaje naszym przewodnikiem i przyjacielem, a wkrótce zostanie także wspólnikiem. Zapominamy o jednym – każda autoprezentacja jest kreacją, a słyszeć czyjeś słowa to nie to samo, co mieć wgląd w jego myśli. Skoro Underwood ogrywa wszystkich wokół, nie ma żadnego powodu, dla którego nie mógłby ograć i nas. Kiedy zostajemy wprowadzeni w jego intrygi, wiemy tylko tyle, że nie wolno mu ufać. Za każdym razem, kiedy widzę Spaceya w reklamie banku, przechodzi mnie ostrzegawczy dreszcz.



Szybko dostrzeżono, że postać Francisa, rzucającego na prawo i lewo złote sentencje na temat natury człowieka, to zgrabna synteza szekspirowskich bohaterów (Makbeta, Ryszarda III, Jago). Uboga sceneria przypomina czasem teatr telewizji, a sam Kapitol – rozległą scenę, na której demokraci i republikanie odstawiają swoje popisowe przedstawienie. W tej sytuacji nawet Underwood – reżyser spektaklu, będący w samym centrum krwawej gry o tron – musi czasem wstrzymać oddech i poczekać na kolejny ruch. Tym bardziej razi, że nie spotyka żadnego godnego siebie rywala (no, może poza Raymondem Tuskiem), a jego misterny plan, mimo pozornych komplikacji, nie jest zagrożony. Frank pociąga za zbyt wiele sznurków, lekceważy przeciwników i jest w gruncie rzeczy nierównym retorem – jego uwodzący, południowy akcent  przesłania często zwykłe pustosłowie, nawet jeśli Waszyngton zdaje się tego nie widzieć. Trudno więc nie doceniać tych rzadkich momentów, w których coś idzie nie tak – za jeden z najlepszych  wątków uważam wyjątkowo nieudaną debatę, po której językowa ekwilibrystyka skarconego przez rywala Underwooda staje się hitem YouTube'a. Gdyby takich "perełek" było więcej, równoważyłby nadczłowieczeństwo bohatera, który w kościele "modli się do siebie i za siebie".

And the butchery begins...

"House of Cards" to nie tylko wnikliwe studium władzy, ale też świetne dialogi i intrygujące zabiegi wizualne, z umiłowaniem symetrii, detalu i półmroku. Mocną stroną serialu jest dowartościowanie drugoplanowych i epizodycznych bohaterów, którzy nie pojawiają się tylko po to, żeby wygłosić parę kwestii i zapchać dziurę w scenariuszu, ale dostają w przydziale dobrze zarysowany charakter. Dopełnieniem postaci Franka jest jego bezwzględna żona, Claire (Robin Wright) – kobieta będąca nowym, udoskonalonym wcieleniem Lady Makbet. Kolejne marionetki Underwooda – dziennikarka Zoe Barnes (Kate Mara) i kongresmen Peter Russo (Corey Stoll) – to ofiary opisane mottem Oscara Wilde'a, powtórzonym zresztą przez Franka (Everything is about sex. Except sex. Sex is about power.). Pojmowanie seksu jako narzędzia władzy wyjaśnia, dlaczego Underwoodowie są dla siebie całkowicie aseksualni; jeżeli Francis kocha Claire bardziej niż rekiny krew, to właśnie dlatego, że nie posiada nad nią żadnej władzy. Rezygnacja z seksu małżeńskiego nie równa się oczywiście życiu w czystości – odpowiednio pokierowane popędy pozwalają Underwoodom kontrolować potrzebnych im ludzi. Liczy się nie wierność, a lojalność i przywiązanie – ostatecznie dwoje manipulatorów, trzęsących całym Waszyngtonem, jak co wieczór spotka się przy oknie, żeby zapalić wspólnego papierosa.



Drugi sezon, poza tym że stanowi płynną kontynuację pierwszej części, proponuje serię miałkich, kiepsko rozegranych intryg politycznych. Francis coraz częściej ignoruje obecność widza, Claire nie wytrzymuje presji i płacze po kątach, a prezydent USA jest tak zajęty tańczeniem, jak mu zagrają, że nie potrafi przejrzeć najbardziej oczywistych podstępów. Największe afery, zamiast rozgrywać się w Internecie (zgodnie z duchem czasu i pierwszym sezonem), toczą się na łamach staromodnych gazet. Z drugiej strony – to wciąż telewizja najwyższych lotów, która wciąga, uwodzi i zgrabnie podchwytuje palące problemy (hakerstwo, podsłuchy, molestowanie w siłach zbrojnych). Mimo naiwnych rozwiązań, trudno nie kibicować Frankowi, choćby w podzięce za wyłuszczenie nam listy ludzkich słabości – dlatego kiedy ten pnie się po urzędowych szczeblach, zmierzając wprost do Białego Domu, ma na to nasze błogosławieństwo. Wystarczy chwila nieuwagi – and the butchery begins.

Zmiana warty

Twórcy pożyczyli historię z zakurzonego miniserialu BBC, "Domu z kart" (1990); z kolei brytyjscy scenarzyści inspirowali się wydaną rok wcześniej powieścią Michaela Dobbsa, konserwatysty z najbliższego otoczenia Margaret Thatcher. Polityk przyjrzał się mechanizmom władzy z tak bliska, że musiał jakoś odreagować – wyprał więc brudy w fikcyjnej książce, która rozeszła się po Anglii jak świeże bułeczki. Amerykanie przerzucili akcję do Waszyngtonu i nieco podrasowali temat, a co najważniejsze – zaangażowali do współpracy szereg rozpoznawalnych nazwisk. Obok gwiazd dużego ekranu, Kevina Spaceya i Robin Wright, do produkcji ściągnięto także sprawdzonych reżyserów, takich jak David Fincher ("Siedem", "Podziemny krąg", "The Social Network"), Joel Schumacher i Allen Coulter.



Spośród wysypu produkcji spod znaku political fiction, takich jak "Prezydencki poker" (1999-2006), "Boss" (2011-2012) czy duńskie "Borgen" (2010-), "House of Cards" wyróżnia się przede wszystkim mocno innowacyjną formułą. Dotychczasowe przełomy związane z kształtowaniem się telewizji jakościowej to głównie robota załogi HBO. Od czasów premiery "Rodziny Soprano" (1999-2007) nie doczekaliśmy się stacji, która dokonałaby równej wywrotki i przełamałaby ów monopol na rewolucję, należący do amerykańskiej kablówki. Netflix, największa na świecie wypożyczalnia filmów DVD, udostępniająca materiały w formie streamingu na życzenie, to tak naprawdę pierwszy silny kandydat na następcę tronu. Kartą przetargową w rękach firmy okazało się właśnie samodzielne wyprodukowanie "House of Cards". Netflix nie bawił się w półśrodki i wydał majątek, opłacając dwa sezony z góry, choć twórcy nie mieli żadnego rozeznania, jak widzowie przyjmą ich propozycję. Nie dość, że zrezygnowano z pilota (a wraz z nim ze standardowych badań reakcji na próbny epizod), wypuszczono cały, trzynastoodcinkowy sezon naraz. Główną reklamą serii zostało hasło ALL EPISODES, będące zwiastunem nowej ery myślenia o telewizji. W ten sposób Netflix wyszedł naprzeciw oczekiwaniom zaangażowanego odbiorcy, który nie potrzebuje już żadnych odgórnie wyznaczonych przerw, bo od dłuższego czasu oddaje się radosnemu binge-watchingowi (loguje się do sieci i pochłania tam kilka epizodów z rzędu).

W zaledwie dwa tygodnie od premiery serial dorobił się kilkumilionowej widowni (nie licząc odbiorców, którzy obejrzeli go nielegalnie i bez rejestracji w serwisie), a sukces formuły 2.0 przypieczętowała późniejsza produkcja, "Orange Is the New Black". Co ciekawe, "House of Cards" spotkało się z dużym entuzjazmem ze strony Polaków, którzy teoretycznie nie mają dostępu do bazy Netfliksa – w hakowaniu drugiego sezonu wyprzedziły nas tylko Stany Zjednoczone. Sam serwis dysponuje imponującą bazą danych na temat gustów swoich subskrybentów. Wie, co ludzie oglądają, a czego nie, jakie sceny pauzują i do jakich wracają – można przypuszczać, że ten ogrom informacji wystarczył twórcom "House of Cards" za wszystkie odcinki pilotażowe i że to właśnie on był gwarantem powodzenia serialu. Model ALL EPISODES, który obrali producenci, pociągnął za sobą szereg dalszych konsekwencji. Tytuły odcinków stały się zbędne (pozostały tylko numery), a rozciągnięta na kilkanaście części fabuła jest wyjątkowo spójna i przypomina raczej długi film, niż poszatkowaną, serialową narrację. Cliffhangery wieńczące poszczególne epizody raczej zachęcają do powtórnego kliknięcia "play", niż podtrzymują napięcie przez najbliższy tydzień; z kolei zakończenia sezonów stanowią zgrabne domknięcie kompletnych, dopracowanych historii.



***

Są lepsze seriale o mechanizmach władzy niż "House of Cards", ale może właśnie dzięki temu twórcy mogą pozwolić sobie na więcej szaleństwa. Mam nadzieję, że Netflix odważy się złamać jeszcze jedną konwencję i zrezygnuje z nieodłącznej kary, która prędzej czy później dopada moralnie niejednoznacznych bohaterów. Innymi słowy: marzy mi się alternatywna wersja szekspirowskiej historii, w której trup wciąż ściele się gęsto, ale samemu Makbetowi wszystko uchodzi na sucho.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones