Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Dalej niż bliżej

Taka scena. Profesor ASP przechadza się ze swoją byłą studentką po galerii sztuki. Otaczają ich prace jego podopiecznych. Bohaterowie zatrzymują się przy piramidzie zbudowanej z jabłek. Profesor chwyta jeden z owoców, wgryza się w niego i stwierdza arbitralnie: jedyną wartością tego "dzieła" jest świeżość jabłek. Magdalena Piekorz (reżyserka, scenarzystka) i Wojciech Kuczok (scenarzysta) drwią tu sobie chyba z artystowskich pretensji i pustoty sztuki współczesnej. Ach, ci artyści – snoby, megalomani! Ironia sytuacji polega jednak na tym, że Piekorz i Kuczok sami nie są wolni od podobnych pretensji. Z tym, że nie kryją się z nimi za wydumanymi konceptami. Repertuar chwytów, które stosują, jest dużo bardziej klasyczny. Żeby nie powiedzieć: oczywisty. Żeby nie powiedzieć: pretensjonalny. Żeby nie powiedzieć: grafomański.



Duet twórców nie od dziś lubi zresztą dramatyczne gesty i wielkie metafory. W "Pręgach" zamknięty w sobie Żebrowski był przecież – znacząco! – grotołazem, a dylemat ojcostwa rozpracowywał, mażąc po lustrach pompatyczne kalambury. Bohaterką "Zbliżeń" jest z kolei Marta (Joanna Orleańska), rzeźbiarka, która w chwili życiowego kryzysu dokonuje bombastycznego aktu okaleczenia swoich rzeźb. Lepione przez nią latami ciała kobiet zostają w krytycznym momencie pozbawione piersi i innych części ciała, co u mentora bohaterki (pana od jabłek) wywołuje bezbrzeżny zachwyt. Prawdziwa sztuka powstaje przecież z krwi i potu artysty, w szale uniesień i nagłego natchnienia. Symbole są zresztą w życiu bohaterki wszechobecne – zarówno w jej pracy, jak i codzienności. Gdy na przykład coś złego ma spotkać jej matkę, Marta natrafia na plaży na… setki martwych ryb wyrzuconych na brzeg. Nie powinna więc nikogo dziwić puenta tej historii: kolejny dramatyczny napis na lustrze (choć nie tak pamiętny jak słynne "Wojciech/Ojciec"). To już chyba zresztą znak rozpoznawczy duetu Piekorz/Kuczok.





Analogii z "Pręgami" jest tu więcej. Znów oglądamy toksyczny trójkąt – tym razem odwrócony. Tam mieliśmy mężczyznę rozdartego między ojcem-tyranem a niosącą szansę na zbawienie dziewczyną. Tutaj jest kobieta tkwiąca między młotem zaborczej matczynej miłości a kowadłem związku z mężem. Matka (Ewa Wiśniewska) jest istnym pasożytem, domagającym się od córki bezwarunkowego uczucia, ciągłego towarzystwa i czułej opieki. Nieważne, czy Marta jest akurat w filharmonii, czy może uprawia seks z mężem, Jackiem (Łukasz Simlat). Matka może zadzwonić w każdym momencie, strasząc z komórki swoim głosem nagranym do upiornego dzwonka: "Martusiu, odbierz, tu mamaA Martusia – ku rosnącej frustracji Jacka – odbiera zawsze. Rozbrzmiewająca z głośnika telefonu prośba jest w rzeczywistości żądaniem, wzorcowym pasywno-agresywnym wybiegiem.

Piekorz i Kuczok celują tu w Wielkość, ale nie mogą znaleźć złotego środka, miotając się między dwoma biegunami estetycznymi. Niby chcą być wiarygodni i malować głębokie portrety psychologiczne bohaterów. Ale zarazem wciąż piszą wielką literą, inkrustując film metaforami, symbolami, Znaczącymi Scenami. Pół biedy, gdyby stali jedynie w rozkroku między dwoma konwencjami – żadna z nich nie jest jednak spełniona. Z jednej strony – telenowelowe klisze obyczajowe: od radosnego biegania po plaży w chwili radości po nagłe erupcje histerii i rzucanie szklankami przy rodzinnym stole. Z drugiej – "nastrojowe motywy": oniryczne retrospekcje z dzieciństwa bohaterki, kafkowski wątek komornika (Jacek Braciak), który znikąd pojawia się w mieszkaniu i wprowadza Atmosferę Zagrożenia, sekwencje z Martą gubiącą się w tłumie na ulicy. Ogląda się to niczym zbiór wyobrażeń o tym, jak wygląda prawdziwe życie. Oraz wielkie kino.



Piekorz i Kuczok mierzą się na własną "Pianistkę", ale nie wychodzi im nawet "Carrie". Michael Haneke miał swoją żelazną konsekwencję i fundament w postaci potężnej literatury Elfriede Jelinek. Brian De Palma posiłkował się umownością i możliwościami kina gatunkowego. Obaj nakręcili wybitne – choć całkowicie różne – filmy o toksycznych relacjach matek z córkami. Twórcy "Zbliżeń" mają oczywiście pretensje do kina autorskiego; za pan brat im raczej z Hanekem i Jelinek niż z De Palmą. Paradoksalnie jednak oferują coś bliższego kinu gatunków. Rezultat ich pracy – bogaty w (niekoniecznie pozytywne) zaskoczenia i (niezamierzone) okazje do śmiechu – ogląda się bowiem całkiem lekko. Jeśli "zły film" uznać za gatunek, mamy kolejnego reprezentanta.

Moja ocena:
2
Jakub Popielecki
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje