Recenzja filmu
Szeptem
Najnowszy film Kogonady jest jak delikatne szeptanie do uszka. Można odnieść wrażenie, że wszyscy w nim mówią ściszonym głosem, by przypadkiem nie wybić widzów ze stanu błogiego ukołysania. Jest delikatny, o rozmytych konturach, jakby opatulony pluszem. Można się w nim rozsiąść jak w wygodnym fotelu, poczuć jak u siebie. Nic dziwnego, bo to film o domu, a ściślej mówiąc – o rodzinie. Ale pod warstwą wręcz namacalnej puchatej pierzyny znajduje się coś niepokojącego – nie do końca wiadomo co, ale budzi grozę.
"Yang" wpisuje się w nurt minimalistycznego science fiction spod znaku choćby "Ex Machiny" Alexa Garlanda czy serialu "Black MirrorTo film bardzo swobodnie traktujący gatunkowe prawidła – zresztą, jak na dzieło wyprodukowane przez kultowe studio A24 przystało. Futurystyczne miasto widzimy tylko z daleka, a samojezdny samochód jedynie z wnętrza. Nie ma tu żadnych fantazyjnych gadżetów, dystopijnych rządów czy postapokaliptycznych wizji, tylko surowe – ale niezwykle stylowe – betonowe wnętrza, okraszone zielenią roślin i naturalnością drewna. Jedynym motywem wziętym z imaginarium s-f są androidy.
To właśnie nim jest tytułowy Yang. Przez lata był on autentycznym członkiem rodziny. Towarzysząc adoptowanej córce Jake'a (Colin Farrell) i Kyry (Jodie Turner-Smith), wprowadzał ją w tajniki chińskiej kultury, z której dziewczynka się wywodzi. Akcja zawiązuje się w momencie, gdy Yang zawiesza się i nie sposób go ponownie uruchomić.
To wydarzenie jak w soczewce skupia kilka spraw, które ewidentnie dręczą rodzinę. Okazuje się bowiem, że Jake kupił Yanga z drugiej ręki, od pośrednika, który handluje używanym sprzętem. Mężczyzna zapewniał go, że Yang działał u poprzedniej rodziny tylko kilka dni, dzięki czemu był dużo tańszy; na nowego, oryginalnego androida małżeństwa prawdopodobnie nie byłoby stać. Jake i Kyra przyjmują technologiczną śmierć Yanga z mieszaniną smutku i skrywanej ulgi: "w końcu będziemy mogli skoncentrować się w pełni na Mice", mówi jedno z nich. Z pourywanych zdań i rzuconych mimochodem uwag wyłania się tu obraz rodziny, która z trudem wiąże koniec z końcem; zarówno Jake, jak i Kyra są zapracowani, żyją w ciągłym niedoczasie i mają poczucie winy, że poświęcają za mało uwagi adoptowanej córce.
Nic tu jednak nie jest powiedziane wprost. Wszystkiego trzeba się domyślić, zaglądać nieustannie pod minimalistyczny scenariusz, który jest napisany w taki sposób, by przypadkiem nie powiedzieć o zdanie za dużo. Kogonada ewidentnie nie chce zdradzać wiele o świecie, który zbudował. Mami widzów senną atmosferą, brakiem jakichkolwiek silniejszych emocji, ciepłem rodzinnych relacji, wyciszeniem, spokojem. Ale co jakiś czas drobne sygnały każą podawać w wątpliwość ten nadmiernie przytulny stan rzeczy. Jak bowiem urządzony ekonomicznie jest ten świat, że tak zapracowana rodzina cierpi na finansowe problemy? Co sprawia, że Jake i Kyra nie mają czasu dla swojego dziecka? Dlaczego nikt nie ma w tym świecie własnego, biologicznego potomstwa, a rodzicielskiego spełnienia szukają w adopcjach, androidach, a nawet w klonowaniu?
Kogonada jest znacznie lepszym światotwórcą niż opowiadaczem historii. Oglądanie "Yang" przypomina pracę detektywa, który po strzępach informacji musi zbudować w głowie obraz całości. W tym wypadku taka taktyka twórcza przyniosła efekt tyleż intrygujący, co na dłuższą metę irytujący. Można bowiem odnieść wrażenie, że opowieść zamiast się rozwijać, stoi w miejscu – puchnie od znaczeń, ale nie dopowiada nic do losów bohaterów. Świat wokół stawia coraz więcej pytań, ale postacie nie są w stanie na żadne z nich dać satysfakcjonującej odpowiedzi. Po pewnym czasie można wręcz poczuć się oszukanym, bo cały, wydawać by się mogło, tak złożony świat, zdaje się pusty.
Tym bardziej że te wszystkie androidy, klony, futurystyczne środki transportu zdają się niczym więcej jak iluzją, skrywającą dość banalną, a przynajmniej prostą opowiastkę nie tyle o robotach, co o ludziach. Niby nie jest żadnym zaskoczeniem, że opowieści rozgrywające się w przyszłości stanowią jedynie metaforę naszego tu i teraz, ale w tym wypadku jest to w jakiś szczególny sposób rozczarowujące. Bo Kogonady nie interesują androidy; ani przez myśl nie przejdzie mu zastanowić się nad tym, o czym śnią elektryczne owce. Frapująca jest dla niego jedynie analogia między zaprogramowanym człekokształtnym a człowiekiem. Kluczowa więc okazuje się scena, w której Kyra pyta samą siebie, czy to aby dobrze, że – w przeciwieństwie do androidów – ludzie zostali zaprogramowani w taki sposób, że za wszelką cenę chwytają się nadziei, że po śmierci czeka ich coś dobrego. To nic innego jak odwieczne, choć zakamuflowane pytanie o Boga bądź demiurga, który nie jest tym razem Pierwszym Poruszycielem, ani Wielkim Wszechmogącym, lecz figurą Wielkiego Programisty, który wpisał w nas linijki kodu, byśmy zachowali się zgodnie z jego wolą.
Podobnie Kogonada traktuje problem śmierci. Zawieszenie Yanga to przecież nic innego jak figura wiecznego odejścia, z którą muszą poradzić sobie domownicy, na czele z małą Miką. Tu ponownie twórca daleki jest od dawania intrygujących odpowiedzi, zdaje się, że ma do powiedzenia tylko tyle, że człowiek istnieje tak długo jak pamięć o nim. Mówi to, co wielu przed nim, sięgając jedynie po efektowniejszy język klonów, wszczepianych kryształów pamięci, chińskich aparatur szpiegowskich i zastrzeżonych rdzeni humanoidalnych androidów. Okazuje się więc, że film szepcze do nas tak cichutko tylko dlatego, byśmy przypadkiem nie usłyszeli, że mówi to, co zostało powiedziane już wielokrotnie.
"Yang" wpisuje się w nurt minimalistycznego science fiction spod znaku choćby "Ex Machiny" Alexa Garlanda czy serialu "Black MirrorTo film bardzo swobodnie traktujący gatunkowe prawidła – zresztą, jak na dzieło wyprodukowane przez kultowe studio A24 przystało. Futurystyczne miasto widzimy tylko z daleka, a samojezdny samochód jedynie z wnętrza. Nie ma tu żadnych fantazyjnych gadżetów, dystopijnych rządów czy postapokaliptycznych wizji, tylko surowe – ale niezwykle stylowe – betonowe wnętrza, okraszone zielenią roślin i naturalnością drewna. Jedynym motywem wziętym z imaginarium s-f są androidy.
To właśnie nim jest tytułowy Yang. Przez lata był on autentycznym członkiem rodziny. Towarzysząc adoptowanej córce Jake'a (Colin Farrell) i Kyry (Jodie Turner-Smith), wprowadzał ją w tajniki chińskiej kultury, z której dziewczynka się wywodzi. Akcja zawiązuje się w momencie, gdy Yang zawiesza się i nie sposób go ponownie uruchomić.
To wydarzenie jak w soczewce skupia kilka spraw, które ewidentnie dręczą rodzinę. Okazuje się bowiem, że Jake kupił Yanga z drugiej ręki, od pośrednika, który handluje używanym sprzętem. Mężczyzna zapewniał go, że Yang działał u poprzedniej rodziny tylko kilka dni, dzięki czemu był dużo tańszy; na nowego, oryginalnego androida małżeństwa prawdopodobnie nie byłoby stać. Jake i Kyra przyjmują technologiczną śmierć Yanga z mieszaniną smutku i skrywanej ulgi: "w końcu będziemy mogli skoncentrować się w pełni na Mice", mówi jedno z nich. Z pourywanych zdań i rzuconych mimochodem uwag wyłania się tu obraz rodziny, która z trudem wiąże koniec z końcem; zarówno Jake, jak i Kyra są zapracowani, żyją w ciągłym niedoczasie i mają poczucie winy, że poświęcają za mało uwagi adoptowanej córce.
Nic tu jednak nie jest powiedziane wprost. Wszystkiego trzeba się domyślić, zaglądać nieustannie pod minimalistyczny scenariusz, który jest napisany w taki sposób, by przypadkiem nie powiedzieć o zdanie za dużo. Kogonada ewidentnie nie chce zdradzać wiele o świecie, który zbudował. Mami widzów senną atmosferą, brakiem jakichkolwiek silniejszych emocji, ciepłem rodzinnych relacji, wyciszeniem, spokojem. Ale co jakiś czas drobne sygnały każą podawać w wątpliwość ten nadmiernie przytulny stan rzeczy. Jak bowiem urządzony ekonomicznie jest ten świat, że tak zapracowana rodzina cierpi na finansowe problemy? Co sprawia, że Jake i Kyra nie mają czasu dla swojego dziecka? Dlaczego nikt nie ma w tym świecie własnego, biologicznego potomstwa, a rodzicielskiego spełnienia szukają w adopcjach, androidach, a nawet w klonowaniu?
Kogonada jest znacznie lepszym światotwórcą niż opowiadaczem historii. Oglądanie "Yang" przypomina pracę detektywa, który po strzępach informacji musi zbudować w głowie obraz całości. W tym wypadku taka taktyka twórcza przyniosła efekt tyleż intrygujący, co na dłuższą metę irytujący. Można bowiem odnieść wrażenie, że opowieść zamiast się rozwijać, stoi w miejscu – puchnie od znaczeń, ale nie dopowiada nic do losów bohaterów. Świat wokół stawia coraz więcej pytań, ale postacie nie są w stanie na żadne z nich dać satysfakcjonującej odpowiedzi. Po pewnym czasie można wręcz poczuć się oszukanym, bo cały, wydawać by się mogło, tak złożony świat, zdaje się pusty.
Tym bardziej że te wszystkie androidy, klony, futurystyczne środki transportu zdają się niczym więcej jak iluzją, skrywającą dość banalną, a przynajmniej prostą opowiastkę nie tyle o robotach, co o ludziach. Niby nie jest żadnym zaskoczeniem, że opowieści rozgrywające się w przyszłości stanowią jedynie metaforę naszego tu i teraz, ale w tym wypadku jest to w jakiś szczególny sposób rozczarowujące. Bo Kogonady nie interesują androidy; ani przez myśl nie przejdzie mu zastanowić się nad tym, o czym śnią elektryczne owce. Frapująca jest dla niego jedynie analogia między zaprogramowanym człekokształtnym a człowiekiem. Kluczowa więc okazuje się scena, w której Kyra pyta samą siebie, czy to aby dobrze, że – w przeciwieństwie do androidów – ludzie zostali zaprogramowani w taki sposób, że za wszelką cenę chwytają się nadziei, że po śmierci czeka ich coś dobrego. To nic innego jak odwieczne, choć zakamuflowane pytanie o Boga bądź demiurga, który nie jest tym razem Pierwszym Poruszycielem, ani Wielkim Wszechmogącym, lecz figurą Wielkiego Programisty, który wpisał w nas linijki kodu, byśmy zachowali się zgodnie z jego wolą.
Podobnie Kogonada traktuje problem śmierci. Zawieszenie Yanga to przecież nic innego jak figura wiecznego odejścia, z którą muszą poradzić sobie domownicy, na czele z małą Miką. Tu ponownie twórca daleki jest od dawania intrygujących odpowiedzi, zdaje się, że ma do powiedzenia tylko tyle, że człowiek istnieje tak długo jak pamięć o nim. Mówi to, co wielu przed nim, sięgając jedynie po efektowniejszy język klonów, wszczepianych kryształów pamięci, chińskich aparatur szpiegowskich i zastrzeżonych rdzeni humanoidalnych androidów. Okazuje się więc, że film szepcze do nas tak cichutko tylko dlatego, byśmy przypadkiem nie usłyszeli, że mówi to, co zostało powiedziane już wielokrotnie.
Moja ocena:
6
Udostępnij: