Recenzja filmu
Honor, ojczyzna, air show
"Dywizjon..." jest jeden, a bramki są dwie. Wystarczy walić na oślep – na słynne już "Nie pomyl filmu" odpowiedzieć salwą biało-czerwonych flag i zawołaniem "Chwała bohaterom!Wroga oczernić, zohydzić, dobić, następnie przejąć pociąg ze złotem i wrócić do lasu. Tymczasem kuriozalne starcie polskich dystrybutorów od początku skrywało wstydliwą prawdę: obie firmy robiły sobie nawzajem dobrze.
Przypomnijmy: Kino Świat wypuściło w połowie sierpnia polsko-brytyjską koprodukcję "303. Bitwa o Anglię" – z Iwanem Rheonem i Marcinem Dorocińskim w rolach głównych – teraz, w dystrybucji związanego z Polsatem Mówi Serwisu, do kin wchodzi "Dywizjon 303. Historia prawdziwa". Dystrybutorzy bili się na plakaty (niemal identyczne), slogany reklamowe (odwołujące się do "narodowej dumy") i scenariusze (bardzo podobne), a widzowie i tak zrobili, co swoje. Po obu premierach szybko ustalił się wyraźny trend odbiorczy – ludzie chodzą na dwa "Dywizjony", żeby je ze sobą porównać i zobaczyć, który wygrał batalię. To faktycznie wielki prezent dla rzekomo skonfliktowanych graczy. Eksponując wojnę podjazdową, udało się zepchnąć na drugi plan samo meritum sprawy, czyli kino – przeciętne od buciorów aż po czubek garnizonowej czapki.
I chociaż oba filmy są przede wszystkim prościutkimi agitkami historycznymi, to przynajmniej ten polski ma za sobą więcej ciekawych perypetii realizacyjnych. O ekranizacji historii polskich lotników uczestniczących w bitwie o Anglię mówił już Władysław Pasikowski w 2008 roku, ale kasę na projekt zgarnął ostatecznie Jacek Samojłowicz – niesławny producent "Kac Wawy". Za kamerą stanął najpierw Łukasz Palkowski, a następnie Wiesław Saniewski, który po kilku dniach zdjęć dostał udaru i wycofał się z pracy. Ostatecznie film dokończył Denis Delić, Chorwat po łódzkiej filmówce, znany przede wszystkim z komedii romantycznej "Ja wam pokażę!". W tym samym czasie krok po kroku topniał budżet, osiągający "zawrotnych" 14 mln złotych, a Benedict Cumberbatch i Jude Law w obsadzie (oczywiście tej "w przygotowaniu") zamienili się w Piotra Adamczyka i Macieja Zakościelnego. Scenariusz oparty na książce Arkadego Fiedler z 1940 roku przerabiano tyle razy, że w konsekwencji z taśmy montażowej zjechał film chaotyczny, niespójny i toksycznie staroświecki. Przede wszystkim nikt nie pokusił się o wyznaczenie jakiegoś jednego, wyrazistego kierunku akcji, zadowalając się stylistyką cokolwiek telewizyjną – paradą wypielęgnowanych twarzy, ślicznych mundurów, sukienek i przedwojennych antyków; ultrapatetyczną muzyką, ilustrującą w taki sam sposób przemówienia dowódców, jak i zwykłe zalewanie robaka w knajpie; dialogami tak zdawkowymi i drętwymi, że zęby same układają się do zgrzytu.
Jest zerojedynkowe bohaterstwo, odwaga i niezłomność w osobie dowódcy Witolda Urbanowicza (Adamczyk). Kiepscy brytyjscy aktorzy grają wyniosłych i sceptycznych Anglików, którzy już za chwilę – trochę znienacka – będą nosić Polaków na rękach, uczyć się imprezowania "po polsku" i podrywać dziewczyny na słowiański akcent. Są i Niemcy, wcale nie tak znowu do szpiku kości źli i wielbiący Fuhrera – co akurat jak na polskie kino patriotyczne jest swoistym przełomem – tyle że ostatecznie sprowadzeni do roli krwawiącego mięcha armatniego. Jan Zumbach (Zakościelny) reprezentuje brawurę i ułańską fantazję – świetnie lata i strzela, ma również romans z angielską aktorką-szpiegiem – na jedną nóżkę, bo na drugą koresponduje z polską narzeczoną. Wszystkie te niedomknięte wątki giną w zetknięciu z wiecznie rozświetlonymi, szczerymi i czystymi twarzami pilotów – bez skazy, bez przekleństw (no dobra, raz pojawia się "dupa"), bez seksu, tylko czasem z butelką i tańcem-wywijańcem. Kolejność jest taka: karty i fajki przed garnizonem, potem powietrzna bitwa, pub, podryw, zdjęcia archiwalne i znowu garnizon, można puszczać materiał od początku. Patriotyczne slajdowisko urywa się nagle, bez powodu, bez wyraźnych konkluzji, bez cienia emocji. Po prostu następuje koniec – obejrzeliśmy już wszystko, więcej obrazków nie przygotowano.
I jeśli rzeczywiście coś udało się z tych mikrych 14 milionów wycisnąć, to nieźle nakręcone sceny starć samolotowych. W tej kwestii polska produkcja bez wątpienia wyprzedza tę brytyjską – efekty specjalne są na przyzwoitym poziomie, a średnią jakość animacji udało się zrównoważyć dynamiczną pracą kamery, montażem i realistycznym wyglądem kokpitów Hurricane'ów. Dzięki temu to, czego zwykliśmy się wstydzić w polskim kinie historycznym, tutaj podtrzymuje napięcie i jednocześnie pozwala złapać cenny oddech. Bo niestety cała reszta pozostaje obrzydliwie duszna, skąpana w sosie bogoojczyźnianego patriotyzmu, płaska i sprofilowana pod wycieczki szkolne. Nie, nikt na Zachodzie nie będzie – jak zapowiadał Samojłowicz – przeżywał "Dywizjonu 303" z wypiekami na twarzy, podobnie jak my – gdyby nie kontekst i polscy aktorzy – nigdy nie zwrócilibyśmy uwagi na brytyjskie "HurricaneNie dlatego, że ktoś gardzi naszą historią albo że nie ma w niej materiału na pasjonujące kino wojenne, ale z powodu jakości – "Dywizjon..." jest tanim, lokalnym i mało wyrazistym produktem. Żadną "superprodukcją patriotyczną", pod którą – dzięki sprzyjającemu klimatowi politycznemu – cały czas próbuje się podszywać. I chyba producenci i dystrybutorzy w końcu przeprosili się z rzeczywistością, w ostatniej chwili przenosząc punkt ciężkości z walorów artystycznych (zagraniczna obsada, znani scenarzyści itd.) na ideologiczne (który film jest bardziej "nasz", "prawdziwy", "oddający cześć").
Starcie marketingowe dwóch "Dywizjonów..." okazało się ciekawsze niż same filmy. Czy taka strategia przełoży się na satysfakcjonujące wyniki finansowe? Oby nie, bo jeśli tak się stanie, mamy jak w banku nudne status quo na lata: małe budżety, dużo hałasu, słabe kino. A w końcu jak długo można żyć fantazjami, gdybaniem o "niewyczerpanym potencjale" polskiej historii, o narodowym skarbcu SUPEROPOWIEŚCI? Gdzie nasze miliony, miliardziki, adaptacje i wybitni scenarzyści? Wciąż czekamy, panie i panowie decydenci.
Przypomnijmy: Kino Świat wypuściło w połowie sierpnia polsko-brytyjską koprodukcję "303. Bitwa o Anglię" – z Iwanem Rheonem i Marcinem Dorocińskim w rolach głównych – teraz, w dystrybucji związanego z Polsatem Mówi Serwisu, do kin wchodzi "Dywizjon 303. Historia prawdziwa". Dystrybutorzy bili się na plakaty (niemal identyczne), slogany reklamowe (odwołujące się do "narodowej dumy") i scenariusze (bardzo podobne), a widzowie i tak zrobili, co swoje. Po obu premierach szybko ustalił się wyraźny trend odbiorczy – ludzie chodzą na dwa "Dywizjony", żeby je ze sobą porównać i zobaczyć, który wygrał batalię. To faktycznie wielki prezent dla rzekomo skonfliktowanych graczy. Eksponując wojnę podjazdową, udało się zepchnąć na drugi plan samo meritum sprawy, czyli kino – przeciętne od buciorów aż po czubek garnizonowej czapki.
I chociaż oba filmy są przede wszystkim prościutkimi agitkami historycznymi, to przynajmniej ten polski ma za sobą więcej ciekawych perypetii realizacyjnych. O ekranizacji historii polskich lotników uczestniczących w bitwie o Anglię mówił już Władysław Pasikowski w 2008 roku, ale kasę na projekt zgarnął ostatecznie Jacek Samojłowicz – niesławny producent "Kac Wawy". Za kamerą stanął najpierw Łukasz Palkowski, a następnie Wiesław Saniewski, który po kilku dniach zdjęć dostał udaru i wycofał się z pracy. Ostatecznie film dokończył Denis Delić, Chorwat po łódzkiej filmówce, znany przede wszystkim z komedii romantycznej "Ja wam pokażę!". W tym samym czasie krok po kroku topniał budżet, osiągający "zawrotnych" 14 mln złotych, a Benedict Cumberbatch i Jude Law w obsadzie (oczywiście tej "w przygotowaniu") zamienili się w Piotra Adamczyka i Macieja Zakościelnego. Scenariusz oparty na książce Arkadego Fiedler z 1940 roku przerabiano tyle razy, że w konsekwencji z taśmy montażowej zjechał film chaotyczny, niespójny i toksycznie staroświecki. Przede wszystkim nikt nie pokusił się o wyznaczenie jakiegoś jednego, wyrazistego kierunku akcji, zadowalając się stylistyką cokolwiek telewizyjną – paradą wypielęgnowanych twarzy, ślicznych mundurów, sukienek i przedwojennych antyków; ultrapatetyczną muzyką, ilustrującą w taki sam sposób przemówienia dowódców, jak i zwykłe zalewanie robaka w knajpie; dialogami tak zdawkowymi i drętwymi, że zęby same układają się do zgrzytu.
Jest zerojedynkowe bohaterstwo, odwaga i niezłomność w osobie dowódcy Witolda Urbanowicza (Adamczyk). Kiepscy brytyjscy aktorzy grają wyniosłych i sceptycznych Anglików, którzy już za chwilę – trochę znienacka – będą nosić Polaków na rękach, uczyć się imprezowania "po polsku" i podrywać dziewczyny na słowiański akcent. Są i Niemcy, wcale nie tak znowu do szpiku kości źli i wielbiący Fuhrera – co akurat jak na polskie kino patriotyczne jest swoistym przełomem – tyle że ostatecznie sprowadzeni do roli krwawiącego mięcha armatniego. Jan Zumbach (Zakościelny) reprezentuje brawurę i ułańską fantazję – świetnie lata i strzela, ma również romans z angielską aktorką-szpiegiem – na jedną nóżkę, bo na drugą koresponduje z polską narzeczoną. Wszystkie te niedomknięte wątki giną w zetknięciu z wiecznie rozświetlonymi, szczerymi i czystymi twarzami pilotów – bez skazy, bez przekleństw (no dobra, raz pojawia się "dupa"), bez seksu, tylko czasem z butelką i tańcem-wywijańcem. Kolejność jest taka: karty i fajki przed garnizonem, potem powietrzna bitwa, pub, podryw, zdjęcia archiwalne i znowu garnizon, można puszczać materiał od początku. Patriotyczne slajdowisko urywa się nagle, bez powodu, bez wyraźnych konkluzji, bez cienia emocji. Po prostu następuje koniec – obejrzeliśmy już wszystko, więcej obrazków nie przygotowano.
I jeśli rzeczywiście coś udało się z tych mikrych 14 milionów wycisnąć, to nieźle nakręcone sceny starć samolotowych. W tej kwestii polska produkcja bez wątpienia wyprzedza tę brytyjską – efekty specjalne są na przyzwoitym poziomie, a średnią jakość animacji udało się zrównoważyć dynamiczną pracą kamery, montażem i realistycznym wyglądem kokpitów Hurricane'ów. Dzięki temu to, czego zwykliśmy się wstydzić w polskim kinie historycznym, tutaj podtrzymuje napięcie i jednocześnie pozwala złapać cenny oddech. Bo niestety cała reszta pozostaje obrzydliwie duszna, skąpana w sosie bogoojczyźnianego patriotyzmu, płaska i sprofilowana pod wycieczki szkolne. Nie, nikt na Zachodzie nie będzie – jak zapowiadał Samojłowicz – przeżywał "Dywizjonu 303" z wypiekami na twarzy, podobnie jak my – gdyby nie kontekst i polscy aktorzy – nigdy nie zwrócilibyśmy uwagi na brytyjskie "HurricaneNie dlatego, że ktoś gardzi naszą historią albo że nie ma w niej materiału na pasjonujące kino wojenne, ale z powodu jakości – "Dywizjon..." jest tanim, lokalnym i mało wyrazistym produktem. Żadną "superprodukcją patriotyczną", pod którą – dzięki sprzyjającemu klimatowi politycznemu – cały czas próbuje się podszywać. I chyba producenci i dystrybutorzy w końcu przeprosili się z rzeczywistością, w ostatniej chwili przenosząc punkt ciężkości z walorów artystycznych (zagraniczna obsada, znani scenarzyści itd.) na ideologiczne (który film jest bardziej "nasz", "prawdziwy", "oddający cześć").
Starcie marketingowe dwóch "Dywizjonów..." okazało się ciekawsze niż same filmy. Czy taka strategia przełoży się na satysfakcjonujące wyniki finansowe? Oby nie, bo jeśli tak się stanie, mamy jak w banku nudne status quo na lata: małe budżety, dużo hałasu, słabe kino. A w końcu jak długo można żyć fantazjami, gdybaniem o "niewyczerpanym potencjale" polskiej historii, o narodowym skarbcu SUPEROPOWIEŚCI? Gdzie nasze miliony, miliardziki, adaptacje i wybitni scenarzyści? Wciąż czekamy, panie i panowie decydenci.
Moja ocena:
4
Udostępnij: