Recenzja filmu
300: Upadek legendy
W przypadku sequeli hollywoodzka zasada mówi: więcej, szybciej, bardziej. Nie inaczej jest w przypadku "300: Początek imperium". Noam Murro oferuje nam dzieło aspirujące do położenia na łopatki legendarnych "300" Zacka Snydera pod każdym względem. Jak mu poszło? Szczerze mówiąc, słabo. Reżyser oferuje nam bowiem nędzną wydmuszkę, która oprócz historii i stylistyki daleka jest od ducha oryginału.
Historia dojścia Kserksesa do władzy, inwazji na Grecję oraz samej słynnej bitwy pod Salaminą dawała materiał do stworzenia bogatej, wielowątkowej fabuły. Potencjał został jednak zmarnowany. Większość filmu, a zwłaszcza pierwsza jego część, przypomina zlepek przypadkowo powiązanych ze sobą scen. Najbardziej cierpią na tym postacie drugoplanowe, których właściwie jest jak na lekarstwo. O ile pod Termopilami czuliśmy się silnie związani z każdym pojedynczym wojownikiem, o tyle tutaj losy większości nowych postaci są widzowi właściwie obojętne. Jeśli się nie mylę, to podczas seansu nie zostali nawet wymienieni z imienia.
Wizualnie film trzyma się konwencji pierwszej części, robi jednak krok wstecz. Przede wszystkim ciepłe barwy złota i czerwieni ustępują tu miejsca chłodnej czerni i błękitowi. Traci na tym bardzo atmosfera filmu. Wydaje się on przez to mniej "odrealnionyOczywiście widz zdaje sobie sprawę, że ogląda ekranizację komiksu, nie zaś film historyczny. Jednak przez wybranie takiej, a nie innej palety barw wiele razy zdarzało mi się o tym zapomnieć i, widząc np. pancerny tankowiec Persów czy też posąg Ateny wielkości Burj Khalifa, niemal chwytałem się za głowę. Pewien regres widzi się też w sekwencjach walk. Nie da się zaprzeczyć, że stoją one na wysokim poziomie. Ateńscy rolnicy i kowale nie ustępują w sztuce fechtunku swoim kuzynom ze Sparty, a odpowiednia liczba scen "slow motion" pozwala cieszyć oko efektownymi rozbryzgami krwi. Tylko że cały problem w tych rozbryzgach. W pierwszych "300" wygląd krwi stał na wysokim poziomie. Tętnice bohaterów Murro krwawią natomiast niezidentyfikowaną, szkarłatną papką o konsystencji żelu, która regularnie zachlapuje nieraz połowę ekranu. Ostatni raz tak irytujący problem napotkałem przy oglądaniu "Niezniszczalni 2
Od strony aktorskiej film jest strasznie nierówny, Sullivan Stapleton jako Temistokles jest miałki i nieciekawy. Cały czas prezentuje widowni jedną i tę samą minę. Jego przemówienia brzmią mdło i patetycznie. Plasuje się dużo niżej niż Gerard Butler, którego Leonidas każdym swoim słowem powodował gęsią skórkę. Właściwie cały film kradnie Eva Green. Jej rola czarnego charakteru może nie jest oscarowa, jednak stanowczo zapada w pamięć. Ale z pewnością nie dzięki sprawiającej wrażenie wepchniętej na siłę scenie erotycznej. Cóż, na piersi ślicznej aktorki zawsze miło popatrzeć, jednak równie miło, gdy jest to jakkolwiek uzasadnione fabularnie. Nie osądzajmy jednak pięknej Ewy. W końcu rola w filmie "Marzyciele" zobowiązuje, by co jakiś czas przypominać, na czym zrobiło się karierę.
Muzyka w filmie jest dobrze dobrana. Świetnie współgra z charakterem poszczególnych scen. Podczas tych najbardziej pompatycznych dreszcze na plecach są gwarantowane. Z jednym małym wyjątkiem. Rozumiem, że trwa moda na promowanie zespołu Black Sabbath, sam ich nawet uwielbiam, jednakże wrzucanie na siłę ich utworów tam, gdzie absolutnie się one nie nadają, zwyczajnie psuje obraz całości. Było tak już w "Kac Vegas 3Tym razem jest jednak jeszcze gorzej. "War Pigs" słyszane równolegle z muzyką filmową podczas napisów końcowych pasuje jak pięść do nosa i działa jak kubeł zimnej wody, mający oznajmić widzowi, iż skończyła się wycieczka po antycznej Grecji i czas wracać do domu. Tym bardziej że film urywa się właściwie wpół gwizdka.
"300: Początek imperium" nie ustępuje pod względem epickości pierwszej części. Brak mu jednak dramatyzmu i wyrazistych scen, które odróżniają dzieło legendarne od zwykłego kina akcji. A tym właśnie jest najnowszy film Noama Murro. Przeciętnym filmem, do którego będziemy wracać myślami nie częściej niż do zeszłorocznego śniegu.
Historia dojścia Kserksesa do władzy, inwazji na Grecję oraz samej słynnej bitwy pod Salaminą dawała materiał do stworzenia bogatej, wielowątkowej fabuły. Potencjał został jednak zmarnowany. Większość filmu, a zwłaszcza pierwsza jego część, przypomina zlepek przypadkowo powiązanych ze sobą scen. Najbardziej cierpią na tym postacie drugoplanowe, których właściwie jest jak na lekarstwo. O ile pod Termopilami czuliśmy się silnie związani z każdym pojedynczym wojownikiem, o tyle tutaj losy większości nowych postaci są widzowi właściwie obojętne. Jeśli się nie mylę, to podczas seansu nie zostali nawet wymienieni z imienia.
Wizualnie film trzyma się konwencji pierwszej części, robi jednak krok wstecz. Przede wszystkim ciepłe barwy złota i czerwieni ustępują tu miejsca chłodnej czerni i błękitowi. Traci na tym bardzo atmosfera filmu. Wydaje się on przez to mniej "odrealnionyOczywiście widz zdaje sobie sprawę, że ogląda ekranizację komiksu, nie zaś film historyczny. Jednak przez wybranie takiej, a nie innej palety barw wiele razy zdarzało mi się o tym zapomnieć i, widząc np. pancerny tankowiec Persów czy też posąg Ateny wielkości Burj Khalifa, niemal chwytałem się za głowę. Pewien regres widzi się też w sekwencjach walk. Nie da się zaprzeczyć, że stoją one na wysokim poziomie. Ateńscy rolnicy i kowale nie ustępują w sztuce fechtunku swoim kuzynom ze Sparty, a odpowiednia liczba scen "slow motion" pozwala cieszyć oko efektownymi rozbryzgami krwi. Tylko że cały problem w tych rozbryzgach. W pierwszych "300" wygląd krwi stał na wysokim poziomie. Tętnice bohaterów Murro krwawią natomiast niezidentyfikowaną, szkarłatną papką o konsystencji żelu, która regularnie zachlapuje nieraz połowę ekranu. Ostatni raz tak irytujący problem napotkałem przy oglądaniu "Niezniszczalni 2
Od strony aktorskiej film jest strasznie nierówny, Sullivan Stapleton jako Temistokles jest miałki i nieciekawy. Cały czas prezentuje widowni jedną i tę samą minę. Jego przemówienia brzmią mdło i patetycznie. Plasuje się dużo niżej niż Gerard Butler, którego Leonidas każdym swoim słowem powodował gęsią skórkę. Właściwie cały film kradnie Eva Green. Jej rola czarnego charakteru może nie jest oscarowa, jednak stanowczo zapada w pamięć. Ale z pewnością nie dzięki sprawiającej wrażenie wepchniętej na siłę scenie erotycznej. Cóż, na piersi ślicznej aktorki zawsze miło popatrzeć, jednak równie miło, gdy jest to jakkolwiek uzasadnione fabularnie. Nie osądzajmy jednak pięknej Ewy. W końcu rola w filmie "Marzyciele" zobowiązuje, by co jakiś czas przypominać, na czym zrobiło się karierę.
Muzyka w filmie jest dobrze dobrana. Świetnie współgra z charakterem poszczególnych scen. Podczas tych najbardziej pompatycznych dreszcze na plecach są gwarantowane. Z jednym małym wyjątkiem. Rozumiem, że trwa moda na promowanie zespołu Black Sabbath, sam ich nawet uwielbiam, jednakże wrzucanie na siłę ich utworów tam, gdzie absolutnie się one nie nadają, zwyczajnie psuje obraz całości. Było tak już w "Kac Vegas 3Tym razem jest jednak jeszcze gorzej. "War Pigs" słyszane równolegle z muzyką filmową podczas napisów końcowych pasuje jak pięść do nosa i działa jak kubeł zimnej wody, mający oznajmić widzowi, iż skończyła się wycieczka po antycznej Grecji i czas wracać do domu. Tym bardziej że film urywa się właściwie wpół gwizdka.
"300: Początek imperium" nie ustępuje pod względem epickości pierwszej części. Brak mu jednak dramatyzmu i wyrazistych scen, które odróżniają dzieło legendarne od zwykłego kina akcji. A tym właśnie jest najnowszy film Noama Murro. Przeciętnym filmem, do którego będziemy wracać myślami nie częściej niż do zeszłorocznego śniegu.
Moja ocena:
5
Udostępnij: