Recenzja Sezonu 1

Kowbojka z Kopenhagi (2022)
Nicolas Winding Refn
Angela Bundalovic
Andreas Lykke Jørgensen

Neon Windingus Refnangelion

Styl puchnie na sterydach autorskiego ego: wszystko jest namaszczone, emfatyczne, celebrowane. Jasne, są tu ślady Lyncha, Kubricka, Noégo, może nawet Matthew Barneya. Ale inicjały reżysera w
Neon Windingus Refnangelion
źródło: Materiały prasowe
Dziewczynka wchodzi do lasu pełnego wilków, wilki już ostrzą zęby… i wtedy okazuje się, że dziewczynka jest wiedźmą. Oto "Kowbojka z Kopenhagi" w największym skrócie. Za las robi stolica Danii, wilkami są bałkańscy i chińscy mafiozi, wiedźma zna kung-fu, a wszystko oprószono neonowo-syntezatorowym brokatem. U podstaw najnowszego serialu Nicolasa Windinga Refna tkwi jednak właśnie to: baśń. 

"Jeśli pisze, że baśń, znaczy, że mu się podobało", bezbłędnie wywnioskują ci, którzy przy okazji Refna wolą raczej mówić o nudzie, banale czy pretensji. Poniekąd mają rację. Tak zwany "późny Refn" wydaje się coraz mniej zainteresowany pytaniem "co?", za to coraz bardziej zainteresowany pytaniem "jak?". Na dodatek udziela na nie wciąż tej samej, uparcie jednostajnej odpowiedzi. Jak? "Powoli, syntezatorowo, neonowo". Fabuła chudnie więc na diecie z dramaturgicznego minimalizmu: postacie stoją bez ruchu albo bardzo powoli spacerują z jednego końca kadru na drugi, w scenach dialogowych – jeśli już się takowe pojawią – i tak więcej się milczy, niż mówi, intrygę można zaś streścić w kilku zdaniach. Styl natomiast puchnie na sterydach autorskiego ego: wszystko jest namaszczone, emfatyczne, celebrowane. Jasne, są tu ślady Lyncha, Kubricka, Noégo, może nawet Matthew Barneya. Ale inicjały reżysera w czołówce to gwiazdorski manifest: NWR i wszystko jasne. 


Najprościej napisać: "albo w to wchodzisz, albo nie" i zamknąć temat. Refna bez dwóch zdań cechuje ośli upór, bardziej nawet monostylistyczny niż monotematyczny. Wymaga on swoistego odbiorczego paradoksu: żeby polubić jego twórczość, najlepiej jest już ją lubić. Ale nie w porządku byłoby wrzucić wszystkie jego ostatnie projekty do worka z napisem "tylko dla fanów". Bo taki pełnometrażowy "Neon Demon" wydał mi się ślepym zaułkiem Refnowej filmografii. Serial "Za starzy na smierć" umieściłbym natomiast w jej górnych, arcydzielczych rejestrach. Refn Refnowi nierówny. Najśmieszniej, że trudno wskazać, na czym polega różnica. 

Załóżmy, że różnica polega na serialowym kontekście. W "telewizyjnym" świecie królem jest scenarzysta, a za ustrój robi klasyczna dramaturgia: związki przyczynowo-skutkowe i mechanizm projekcji-identyfikacji. Z chlubnym wyjątkiem trzeciego sezonu "Twin Peaks" raczej nie znajdziemy na platformach wielu powinowatych dla takiej "Kowbojki z Kopenhagi". Siłą rzeczy Refnowe "ja, ja, ja" błyszczy więc na Netfliksie jaśniej, niż błyszczałoby na takim festiwalu w Cannes. Zwłaszcza że za streamingową konkurencję robią mu neonowe "zabili go/ją i uciekł/uciekła": wszystkie te "Zwarcia", "Kate", "Protegowane", "Polary" i inne "Gray Many" odcinające kupony od "Johna Wicka". Tymczasem "Kowbojka z Kopenhagi" pięknie przypomina, że serial też może być medium reżysera. Że w streamingu też jest miejsce na arthouse. Że główną atrakcją nie musi być śledzenie fabuły, tylko masowanie się stylem.  


W pierwszej chwili porównanie do B-klasowych akcyjniaków wyda się pewnie nie na miejscu. Ale przecież "Kowbojka z Kopenhagi" pracuje na najprostszych sensacyjnych schematach, na  klasycznej gangsterskiej ikonografii. Scenerię półświatka dzieli tyleż z wczesnymi duńskimi realizacjami samego Refna, co z twórczością panów Vegi czy Pasikowskiego. Jasne, są tu ezoteryczne ozdobniki: magia, surrealizm, oniryzm, nawet supermoce. W gruncie rzeczy oglądamy jednak ponurą odyseję nielegalnej imigrantki Miu (Angela Bundalovic). Dziewczyna przechodzi przez kolejne kręgi kopenhaskiego piekła, piwnice gangsterów, domy publiczne i szemrane kluby, stawia czoła kolejnym dilerom, mafiozom, patriarchom, złoczyńcom, świniom. To prosty świat podejrzanych biznesów, twardych negocjacji i kopniaków z półobrotu. Nawet naczelna metafora chlewu jest tu prosta jak cep. Ale właśnie owa prostota pozwala uruchomić refnowski cudzysłów.

Tak, Refn maluje najprostszymi kolorami. I to dosłownie: niemal wszystko oświetlone jest tu na czerwono lub niebiesko. Ale podstawowa czerwień i podstawowy błękit co chwila zlewają się w fantazyjny fiolet. Tak, "Kowbojka z Kopenhagi" to kino akcji w formie haiku. Autor "Drive" niczym medytujący mnich odcina cały "szum", odziera fabułę z mięcha psychologii, realizmu, prawdopodobieństwa, zostawia sam szkielet. Ale szkielet – jak to szkielet – wygląda dziwacznie, ma w sobie coś niesamowitego. Klisza zredukowana do samej esencji kliszy nagle nabiera wymiaru "ponad". I właśnie w to "ponad" celuje Refn. Matryca gatunku służy mu po prostu za skrót. Tak zwane kino "artystyczne" zazwyczaj dociera w podobne rejestry drogą naokoło: przez obwodnicę mózgu, werbalizacji, logiki. Kino gatunkowe tymczasem pracuje na gotowych, umownych schematach. Pozwala więc szybciej wskoczyć na poziom meta – oczywiście, jeśli tylko ktoś zechce tam wskoczyć (zazwyczaj nie chce). Od ciosu karate blisko do superbohatera, od superbohatera blisko już do boga – baśń to już prawie mit to już prawie nirwana.  

 


Weźmy taką Miu, którą gangster-prawnik Miroslav (Zlatko Buric) nazywa "szcześliwą monetą". Zupełnie jak moneta ma ona dwie strony. To niepozorne, kruche, ostrzyżone na garnek dziewczę, które głównie milczy, wysyłając światu sarnie spojrzenia. Ot, bezbronna kobieta skazana na koszmar prostytucji, handlu żywym towarem, przemocy seksualnej, patriarchalnej nienawiści. Ale Miu to jednocześnie istota nadprzyrodzona: szeptucha, czarownica. W pierwszym odcinku siostra bałkańskiego gangstera zatrudnia ją w charakterze talizmanu, "szczęśliwa moneta" ma pomóc jej zajść w ciążę. To tylko początek: w toku akcji Miu wyrasta niemalże na superbohaterkę. Jej niebieski dres zaczyna przypominać superbohaterski trykot, a na jej drodze staje uosobienie zła: wychowany przez rodziców w kulcie własnego fallusa (!) aryjski blond-diabeł Nicklas (Andreas Lykke Jørgensen). Zanosi się na komiksowe starcie tytanów i proszę: w kulminacyjnym momencie syntezatorowy akompaniament wtóruje ciosom bohaterki niczym pop-artowe onomatopeje z "Batmana" z lat 60. "Biff! Bam! Pow!".

Milcząca, powściągliwa Miu ma oczywiście wiele wspólnego ze zwyczajowymi refnowskimi protagonistami. Ale milczący powściągliwi faceci, których grali Ryan Gosling czy Miles Teller, zawsze mieli jakąś wielką wadę, prężyli muskuły tak agresywnie, że nabawiali się impotencji. Miu niby ma swoją mroczną stronę, ale to postać bardziej heroiczna niż tamci (nawet jeśli heroiczna mimochodem). Bliżej jej do Yaritzy (Cristina Rodlo), tajemniczej latynoskiej anielicy zemsty z "Za młodych na smierć", która podstępnie wymierzała sprawiedliwość patriarchalnemu złu. Nie inaczej: "Kowbojka z Kopenhagi" to poniekąd feministyczna bajka, przypowieść o słusznej zemście na mężczyznach nienawidzących kobiet. Refn, chociaż przytula się do testosteronowej ikonografii, nie kręci przecież kina (czy serialu) eksploatacji. Jego kamera niby wciąż estetyzuje, ale zazwyczaj przymyka oko na przemoc, etycznie odwraca wzrok. Reżyser zamiast się gapić – jedynie sugeruje. Zamiast się ekscytować – sardonicznie patrzy z dystansu. 

   
 
"Kowbojka z Kopenhagi" to również – być może, kto wie – opowieść o Europie jako polu kulturowej bitwy. Dania jest tu nie tylko baśniową krainą Andersena, ale i miejscem, gdzie przecinają się międzynarodowe szlaki, obce kody i tradycje, sprzeczne obyczaje i tożsamości. Blond arystokraci w dworkach kontra czarni dilerzy na ulicach. Folklor i zamglone lasy kontra metropolia ze szkła i stali. Najwyższe piętra luksusowych wieżowców kontra ciemne piwnice z "żywym towarem". Chińskie knajpy, gangsterzy kung-fu, japońscy bossowie – a obok europejskie klechdy i chrześcijańskie symbole. Istny tygiel, choć u jego podstaw tkwi jedna opowieść, pracująca wciąż na tych samych uniwersalnych opozycjach: kobieta i mężczyzna, mrok i światło, anioł i diabeł, życie i śmierć. 

Nie przesadzałbym jednak z wchodzeniem głębiej w labirynty sensów. Jasne, abstrakcyjna do kwadratu "Kowbojka z Kopenhagi" aż zachęca do semiotycznych fikołków. Obstawiam jednak, że Refna interesuje raczej doświadczenie niż rozumienie. Dlatego właśnie rozdyma "formę" kosztem "treści". Sensem jest tu trans długich ujęć, 360-stopniowych panoram i hipnotycznych transfokacji. Sensem jest tu choreografia ciał w przestrzeni i napięcie między wyjściem aktora z kadru a powrotem aktora do kadru. Sensem jest tu symbioza neonowego światła z syntezatorowym arpeggiem. Oto produkcja Netfliksa zrealizowana jakby wbrew netfliksowemu rozedrganiu "scrolluję stronę główną, nie mogę się zdecydować, klikam, zaczynam, nie kończę". Ryzykując łopatologię i egzaltację, napiszę wprost: bardziej niż jakikolwiek inny serial "Kowbojka z Kopenhagi" służy do tego, żeby ją oglądać, żeby być oglądającym/oglądającą ją, żeby być oglądaniem jej. "Nie potrzebujemy hermeneutyki, ale erotyki sztuki", napisała Susan Sontag. Tu mamy zaś sztukę, która nie potrzebuje hermeneutyki, ale erotyki – odbioru.
 
1 10
Moja ocena serialu:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones