Kroniki Boskiego Pola

Square Enix w tym roku wyjątkowo rozpieszcza fanów strategicznego myślenia i średniowiecznych klimatów. „Triangle Strategy” zebrało nad wyraz pozytywne recenzje, natomiast za rogiem czai się już
Kroniki Boskiego Pola
Square Enix w tym roku wyjątkowo rozpieszcza fanów strategicznego myślenia i średniowiecznych klimatów. „Triangle Strategy” zebrało nad wyraz pozytywne recenzje, natomiast za rogiem czai się już „Tactics Ogre: Reborn”. Dodatkowo szał na intrygi i zakulisowe rozgrywki roznieca kończący się powoli pierwszy sezon „Rodu Smoka”.

The Diofield Chronicle” garściami czerpie z najbardziej znanych, a momentami też najbardziej wyświechtanych motywów fantasy. To świat, w którym zdrady, niedopowiedzenia i działanie z cienia są na porządku dziennym. Kontynent powoli wyniszcza wojna tocząca się między Królestwem Alletain, Imperium Trovelt-Schoevian i Przymierzem Rowetale. Żeby nie było zbyt kolorowo, nieumarli powstają z grobów, armie potworów pojawiają się u progów kolejnych zamków, a nad wszystkim górują plujące ogniem wywerny. Ot, normalny wytwór wyobraźni każdego bardziej doświadczonego Mistrza Gry operującego w „Dungeons & Dragons”. Swoją drogą, Japończycy po raz kolejny dają popis swojej specyficznej wizji umownego europejskiego średniowiecza, nadając głównym bohaterom udziwnione imiona pokroju Fredret Lester czy Iscarion Colchester.

To właśnie z losami wyżej wymienionych oraz całą plejadą różnorodnych postaci będziemy związani w trakcie długiej, ciągnącej się przez siedem rozdziałów kampanii. Drużyna najemników zwana Błękitnymi Lisami wplątana zostaje w wydarzenia, w trakcie których zmuszona będzie do przeprowadzania zamachów, tłumienia zamieszek, czy też stawienia czoła hordom potworów nie z tego świata. Przy okazji zmierzą się oni z wieloma moralnymi rozterkami, pytaniami o istotę władzy i sens demokracji.

Spójrzmy prawdzie w oczy – konsole nie nadają się zbyt dobrze do gier strategiczno-taktycznych. Sama z rozrzewnieniem wspominam godziny spędzone przy serii „Growlanser”. Ostatnia część wyszła w 2011 r. na Playstation Portable i wszystko wskazywało na to, że raczej nie mamy co liczyć na wskrzeszenie tego gatunku. Tym większe było moje zdziwienie podejściem deweloperów z Lancarse do ich najnowszej produkcji. „The Diofield Chronicle” zawiera szereg misji, w których starcia będziemy prowadzić w czasie rzeczywistym. Początkowo skromna drużyna bohaterów z biegiem czasu ulegnie znacznemu powiększeniu. Nasze szeregi zasilą m.in. skrytobójcy, kawaleria, łucznicy i magowie. Każdorazowo wystawimy do walki ośmiu bohaterów. Co istotne jednak, na planszy zobaczymy tylko czterech z nich. Pozostali zaś zabezpieczają nas swoimi zdolnościami. Ponadto,  podobnie jak w innych japońskich tytułach, walka opiera się miejscami o schemat „papier-kamień-nożyce”. 

Polecenia możemy wydawać każdej z postaci oddzielnie bądź podejmować decyzje dotyczące całej grupy. I właśnie to drugie rozwiązanie jest najbardziej efektywne. W ferworze walki nie opłaca się kierować bohaterów do różnych przeciwników, tylko sukcesywnie rozprawiać się z każdym wrogiem po kolei. Ułomność gatunku daje o sobie mocno znać na konsoli. Brak tu precyzji i poczucia rozsądnego zarządzania jednostkami. Samym walkom też daleko od różnorodności. Kolejne fale przeciwników są przewidywalne a jedyne urozmaicenie to wprowadzenie od czasu do czasu misji eskortowej lub obrony barykad. 

Należy też mieć na uwadze to, by w miarę możliwości rozwijać wszystkich dostępnych bohaterów. Pozwoli nam to uniknąć w przyszłości niespodzianek, gdy ekipa zostaje rozdzielona, a nam nie pozostanie nic innego jak walka nierozgarniętymi i słabymi postaciami. Na szczęście, misje można powtarzać w nieskończoność, co umożliwi nam nie tylko farmienie doświadczenia, ale i wypełnienie wszystkich celów misji w przypadku, gdy nie udało się nam to za pierwszym razem.

W przerwach między potyczkami skupimy się na rozwijaniu naszej siedziby głównej, jaką jest mocno podupadający zamek. Nie jest to co prawda inwestycja na poziomie tej z ostatniej odsłony „Fire Emblem”, ale uszczupli ona nasze portfele w porównywalny sposób. Sypanie złotem tu i ówdzie pomoże chociażby w zdobywaniu kolejnych ulepszeń broni. Te są ściśle powiązane z określonymi umiejętnościami postaci. Nie każdy sztylet da skrytobójcy możliwość dokonywania zamachu z cienia, podobnie jak nie każda magiczna laska nie sprowadzi morza ognia na naszych przeciwników. Wszystko zależy od preferowanego przez nas stylu gry. W zamku rozwiniemy też potężne summony, które niejednokrotnie okażą się nieocenionym wsparciem w trakcie walki. Jeśli lubiliście zrzucać Bahamuta na wrogów w kolejnych odsłonach „Final Fantasy”, tu również będziecie mieli taką możliwość.

Szkoda, że twórcy poskąpili budżetu na dopracowanie ogólnego wyglądu gry. Owszem, arty wykonane przez Isamu Kamikokuryo, znanego przede wszystkim ze swojego wkładu w ostatnie odsłony „Final Fantasy”, wyglądają fantastycznie, jednak świat przedstawiony, wygląd jednostek czy przerywników filmowych może spowodować, że już na wstępie będziemy uprzedzeni do tego tytułu. Równie dobrze mógł on wyjść dwie generacje wstecz i najzwyczajniej w świecie trąci dziś mocno myszką.

The Diofield Chronicle” pomimo leniwie rozkręcającej się fabuły i mało estetycznej prezentacji jest całkiem solidnym tytułem. Walka, pomimo delikatnych mankamentów, nie nuży, a główny wątek fabularny nabiera rozpędu i był w stanie mnie kilkukrotnie zaskoczyć. Niespecjalnie widzę jednak szansę na kolejne gry opierające się na systemie RTT. Wydaje mi się, że na godnego następcę serii „Growlanser” poczekamy kolejne, długie lata.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones