Recenzja filmu

Zjawa (2015)
Alejandro González Iñárritu
Leonardo DiCaprio
Tom Hardy

Księga Wyjścia narodu amerykańskiego

Nie ma tu żadnej romantycznej obrony pierwotnej kultury autochtonów przed inwazją zachodniej nowoczesności. Nie ma naiwnego uwielbienia dla całkowicie niezmienionych ręką ludzką ekosystemów.
"Zjawa" to formalne arcydzieło sztuki filmowej, w którym kamera jest nie tylko obserwatorką, ale i towarzyszką naszych bohaterów — do tego stopnia, że wydychana przez aktorów para osadza się na obiektywie — a my jako widzowie możemy poczuć się współuczestnikami owej narracji. I to właśnie splot tej narracji i fabuły stanowi o wartości tego obrazu. Obrazu niezwykłego jako rewers historii tego najbardziej udanego projektu politycznego, jakim są — albo przynajmniej były — Stany Zjednoczone.

Dla dwudziestowiecznych autorów i autorek takich jak Hannah Arendt Ameryka Północna była azylem — miejscem, w którym można było się schronić przed owym antyludzkim totalitaryzmem, jaki wówczas oplatał Stary Kontynent. I dla Thomasa Paine'a Ameryka ostatecznie okazała się tą jedyną ukochaną, choć przybraną ojczyzną — matką, do której powrócił po doświadczeniach terroru Wielkiej Rewolucji Francuskiej i klęsce Napoleona. A dla polskiego podmiotu zbiorowego USA były tym kolorowym widokiem z kapitalistycznej pocztówki — wzorem normalności absolutnie przeciwnym antynormalnej Polsce Ludowej.

Jednak Nowy Jork czy Filadelfia albo inne kolorowe i tętniące życiem miasta znad obu wybrzeży to jedynie niewielka część wielkiego lądu. Znane z książek do historii postacie takie jak George Washington, Abraham Lincoln czy wreszcie Franklin Delano Roosevelt to awers srebrnej monety — lśniącego dolara — który ma też rewers już nie srebrny a miedziany, a relief nie przedstawia dostojnego wizerunku wielkich przywódców pierwszej niepodległej kolonii, ale pobrudzonego pyłem i krwią trapera wspartego na stosie indiańskich — i nie tylko — ciał.

Świat ukazany w "Zjawie" bynajmniej nie jest sentymentalną opowieścią Jana Jakuba Rousseau — pochwalnym hymnem na cześć natury — ani wzniosłą epopeją o pełnej cnoty przeszłości, lecz jest opowieścią o permanentnej przemocy — niemalże hobbesowskim opisem pierwotnej anarchii — która tu, a w zasadzie tam, czyli pośród terra incognita dawnej kartografii mogła wciąż trwać w oczekiwaniu na pojawienie się oświeconego zachodniego rozumu. Rozumu, który niosły indywidua nie zawsze tak cnotliwe, jak myśli filozofów epoki modernité. A jeśli nie zawsze cnotliwe, to czasem podatne na pokusy natury.

Natura to miejsce, w którym etyka — ten nieznany przywilej burżuazji — zamienia się w brutalną walkę o (prze)życie albo przynajmniej zabicie Innego, który to jest zawsze podejrzanym, jeśli nie otwarcie wrogiem. To miejsce, w którym późnonowoczesne marzenia ekologów (skądinąd pod wieloma względami słuszne) o prawach zwierząt i statusie uchodźców dla karaluchów zderzają się z rzeczywistością, w której zabijać trzeba nie tylko dlatego, że człowiek w tej hierarchii drapieżników znajduje się wyżej niż ryba czy jeleń, ale również dlatego, że tak jak ludzie nie respektują praw mieszkańców amerykańskiej tajgi, tak i niedźwiedzie mają tendencję do łamania całkiem podstawowych praw ustanowionych przez ludzi.

Przestrzeń, jaką ukazuje Alejandro González Iñárritu, jest miejscem, z którego nie ma dokąd uciec. Bo i nieskończony iglasty las i głośna zatłoczona tawerna w centrum fortu, nad którym dumnie powiewa The Star Spangled Banner i karny odział coureur de bois tak jak i wszystkie autochtoniczne wspólnoty plemienne to obszary wrogie dla osamotnionych podróżników i przepełnione ową chyba pierwotną rządzą krwi i zemsty.

Gdy tak już patrzymy na ten bezkres drzew i śniegu, który przemierzają jedynie nieliczne oddziały indiańskich wojowników i bandy myśliwych szukających skórodajnej zwierzyny, niewątpliwie nasuwa się pewna paralela ujawniająca podobieństwa między krajem carów i komunistów a ową rozciągniętą między Atlantykiem i Pacyfikiem krainą self-made manów. Bo tylko Rosja rozmiarem i cywilizacyjną pustką może dorównać owym leśnym nieużytkom Północnej Ameryki. Bo i Francja, i Brytania, i inne królestwa i republiki starej Europy to przecież pejzaż malowniczych wsi i zielonych winnic, a o obszarach dzikich i niezamieszkałych nikt tutaj nie słyszał. Europa to obszar — mówiąc językiem Fernanda Braudela — cywilizacji gęstego zaludnienia, czego bynajmniej ani o Ameryce, ani o Syberii powiedzieć nie można. Może Nowy Jork jest miastem bogatszym niż Paryż, a Petersburg piękniejszym, ale poza Île-de-France dalej jest Francja, a poza Nowym Jorkiem i Petersburgiem, jest już tylko las preria i step.

To właśnie tę dziką — co wcale nie jest komplementem — kartę amerykańskiej historii ujawnia globalnemu odbiorcy meksykański filmowiec. Film ten na swój sposób koresponduje z pracami choćby Howarda Zinna, który o cierpieniach Indian, ciemnoskórych niewolników — później współobywateli — jak i wszystkich proletariuszy pisał z empatią bez łechtania wyidealizowanego narodowo-patriotycznego imaginarium republikańskiego elektoratu tak jak Jan Tomasz Gross pisze o ciemnych epizodach naszej polskiej historii, za co również jest często strofowany przez gnuśne środowiska narodowe czy wręcz ogół społeczeństwa pogrążony w intelektualnym marazmie. Jednak obraz Iñárritu w przeciwieństwie do "Ludowej Historii" Zinna pozbawiony jest wszelkiej nadziei, jest czymś więcej niż tylko plamą na — jakby nie było — udanym szkicu republikańskiej nowoczesności. Jest wspomnieniem niewyobrażalnego i ponadludzkiego wysiłku, jego podjęli się owi z pozoru zwyczajni pionierzy niosący kaganek cywilizacji tam, gdzie wiatr wieje między koronami świerków porównywalnego chyba jedynie do cierpień radzieckiego ludu podczas projektów modernizacyjnych takich jak budowa kolei bajkalsko-amurskiej. Dlatego zapada w pamięć właśnie ta scena, gdy Hugh Glass chowa się wewnątrz jeszcze ciepłego ciała martwego już wierzchowca. Przywołuje ona koleją paralelę — wspomnienie lektury "Czasów Secondhand" Swiatłany Aleksijewicz, gdzie noblistka relacjonuje historię żydowskiego chłopca, który również we wnętrzu martwego konia szukał schronienia przed siłami nadciągającego okupanta. 

Nie ma tu żadnej romantycznej obrony pierwotnej kultury autochtonów przed inwazją zachodniej nowoczesności. Nie ma naiwnego uwielbienia dla całkowicie niezmienionych ręką ludzką ekosystemów. Wręcz przeciwnie. To Księga Wyjścia narodu amerykańskiego zapisana nie na papirusie, ale filmowej taśmie.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Zemsta jest jednym z najczęstszych motywów w literaturze i w filmie. Od horrorów przez dramaty aż po... czytaj więcej
Naekrany polskich kin wchodzi jedna znajgorętszych premier zeszłego roku. "Zjawa" toniewątpliwy faworyt... czytaj więcej
Oryginalny tytuł najnowszego filmu twórcy m.in. "Birdmana", "Babel" czy "Amores Perros" "The Revenant"... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones