Myślę, że nie stało się nic

By pokazać afirmację życia, trzeba nakręcić film o śmierci. Obraz umierającego człowieka, próbującego wykorzystać czas, który mu pozostał, jest w kinie aż nazbyt dobrze znany. Ma przypomnieć
By pokazać afirmację życia, trzeba nakręcić film o śmierci. Obraz umierającego człowieka, próbującego wykorzystać czas, który mu pozostał, jest w kinie aż nazbyt dobrze znany. Ma przypomnieć widzowi, by nie odkładał życia na później. W "Witajcie w Pine Hill" nie znajdziemy nic podobnego. Można powiedzieć, że życie i śmierć są tu po prostu jednakowo nudne. Śmiertelnie nudne.

Shannon (Shanon Harper), który ma za sobą kryminalną przeszłość, pędzi monotonny żywot pracownika firmy ubezpieczeniowej. W jego kontaktach z ludźmi brak prawdziwej bliskości. Jedyni znajomi należą do przestępczego światka, z którym Shannon postanowił zerwać. Matka wciąż pozostaje nieufna wobec syna - byłego dilera narkotyków - i nie do końca wierzy w jego przemianę. Pewnego dnia bohater dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory. Postanawia spłacić wszystkie długi i wyruszyć w ostatnią podróż, z dala od dusznej atmosfery wielkiego miasta.

Sama historia nie jest ani dobra ani zła. Przez ekran przesuwają zwyczajne, nieciekawe obrazy codziennego życia. Obraz Keitha Millera jest do bólu realistyczny i trzeźwy. Widz towarzyszy Shannonowi podczas pisania na komputerze, długiego podgrzewania jedzenia w zapyziałej mikrofalówce i wysłuchiwania niekończącej się opowieści o wypadkach samochodowych klientów.

Co ciekawe przemiana głównego bohatera dokonała się poza ekranem, zanim jeszcze dowiedział się o swojej chorobie. Nie wiemy, jak i dlaczego. Do samego końca o Shannonie nie dowiadujemy się zbyt wiele, bo to typ zamknięty w sobie, nieco flegmatyczny, wycofany. Czekamy na jego wybuch, wyraz buntu, chcemy poznać w myśli, lecz wewnętrzny świat Shannona na zawsze pozostanie dla nas zamknięty. Odtwórca głównej roli, debiutujący jako aktor, nie gra, nie próbuje przypodobać się publiczności – po prostu jest, tak jak codziennie są obok nas miliony ludzkich istnień.

"Witajcie w Pine Hill" to prawdopodobnie najnudniejsza produkcja na świecie. Gdyby umieranie z nudów było realnym zagrożeniem, byłby to jeden z najniebezpieczniejszych filmów. Nie tylko pozbawiony jest akcji. Nie ma tu też pięknych ujęć, ładnych wnętrz, przystojnych bohaterów ani szczególnie dowcipnych dialogów. Nie znajdziemy żadnej z tych rzeczy, które zwykle wymienia się, zachęcając kogoś do pójścia do kina. Jednocześnie jest w nim urzekająca prawdziwość, którą tak ciężko odnaleźć we współczesnym kinie. I czas. Czas na uważne przyjrzenie się człowiekowi i uświadomienie sobie, jak mało wiemy o sobie nawzajem.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones