"Gniew krzewi gniew" – te słowa nawet po wyrwaniu z groteskowo – humorystycznego kontekstu, w jakim pojawiają się u McDonagha stanowią esencję myśli, która nieprzerwanie płynie z ekranu w ciągu
"Gniew krzewi gniew" – te słowa nawet po wyrwaniu z groteskowo – humorystycznego kontekstu, w jakim pojawiają się u McDonagha stanowią esencję myśli, która nieprzerwanie płynie z ekranu w ciągu niespełna dwóch godzin seansu.
Gniew krzewi gniew, pada cios za ciosem, brak jednak antidotum na ból, odpowiedzi na nurtujące pytania. Nie ma stronniczej narracji, potwierdzenia wyższości racji któregokolwiek z bohaterów. Jest tylko gniew, który prowadzi donikąd.
W tym świecie każda sylwetka jest nakreślona zarazem precyzyjnie i stanowczo, a pod hardymi maskami kryją się ludzkie tragedie. Pozornie bezczynny szeryf w rzeczywistości jest bezradny, a agresywny posterunkowy – rasista okazuje się być całkiem podobny do matki opłakującej utratę córki. "Nie wszyscy jesteśmy źli" – rzuca w pewnym momencie czarnoskóry gliniarz, stając w obronie przedstawicieli swojej profesji, jednak jego słowa zawisają w próżni; stanowią natomiast dobitny kontrast z szokującym obrazem gnuśnej i rażąco przekraczającej prawo policji. Nie jest to jednak film o nadużyciach, rasizmie czy homofobii amerykańskich gliniarzy. To film o walce – walce ze światem, jak i samym sobą.
Reżyser umiejętnie wprowadza nas w świat swoich bohaterów; czyni ich ludźmi z krwi i kości, ludźmi, których motywacje kształtują się szczerze i plastycznie. Równie zgrabnie prezentuje niepoślednią i nieprzewidywalną, ale do głębi realną historię. W scenariuszu brak choćby jednej fałszywej nuty - zarówno płynna narracja, bezbłędne riposty, jak i wyraziści bohaterowie wybrzmiewają w pełni spójnie i wciągająco. O ile Woody Harrelson niczym nie zaskakuje, Sam Rockwell oraz Frances McDormand w stu procentach "czują" swoje postacie – rozumieją ich emocje, budują charaktery, kreują osobowość. Frances jest olśniewająca zarówno jako zagubiona matka z poczuciem winy, jak i twarda, niezdolna do kompromisów kobieta. Kreacja Rockwella balansuje na krawędzi komicznego uroku i wstrętu, a jego postać ani na chwilę nie staje się oczywista czy naiwna.
Scenarzyści pozwalają widzowi snuć przypuszczenia na temat rozwoju akcji, wyprowadzając go nieustannie na fabularne manowce; są to jednak manowce jak najbardziej przekonujące. Scenariusz aż kipi od takich zręcznych zmyłek oraz co rusz atakuje burzą sprzecznych uczuć. McDonagh jest władcą absolutnym emocji widza. Kunszt, z jakim łamie decorum, skutecznie mieszając tragizm treści z komediowym stylem , ani razu nie przekraczając cienkiej linii dzielącej udaną tragikomedię od pseudoartystycznej farsy budzi niemy zachwyt. Doskonale działa tu świetnie dobrana muzyka, która kreuje nieco absurdalną, lecz bezpretensjonalną aurę. Reżyser w jednej chwili każe nam płakać, by kilka sekund później wywołać kaskadę śmiechu. Jego film nie jest jednak beztroską komedią, a on sam nigdy nie pozwala zapomnieć o bólu i gniewie swoich bohaterów.
Tytułowe billboardy powracają niczym mantra, zmaganie dwóch stron konfliktu trwa bez ustanku, podskórnie czujemy jednak, że chodzi tu o znacznie więcej. "Nikt nie jest sprawiedliwy" – zdaje się mówić Martin McDonaghMartin McDonagh, by zaraz skonstatować – "Nikt nie jest zły do szpiku kości". Wszyscy są winni, ale nie w tym tkwi sedno historii. Bo w ostatecznym rozrachunku po prostu każdy jest poraniony. I to właśnie ta prawda sprawia, że "Billboardy" są tak bardzo żywe, i tak bardzo bolą. Wypowiedziana na głos teza, że trzy billboardy nie przywrócą życia zamordowanej dziewczynie, brzmi z pozoru banalnie, jednak rozwój ekranowych wydarzeń brutalnie ją potwierdza. Każdy jest poraniony. Świat byłby jednak nieco lepszy, gdybyśmy, sami będąc skrzywdzonymi, nie krzywdzili w odwecie innych.