Recenzja filmu

Terminator: Genisys (2015)
Alan Taylor
Arnold Schwarzenegger
Jason Clarke

Robodziadek i dziewczynka z jajami

"Terminator: Genisys" miał potencjał i jakoś dałoby się wybaczyć wady, ale nokaut w postaci złych decyzji obsadowych i, co jest tegoż skutkiem, kiepskiego aktorstwa, sprawia, że film leży na
"Idź do kina, jeśli chcesz przeżyć… zawód roku" – taki slogan reklamowy idealnie pasuje do filmu "Terminator: Genisys". Gdyby potraktować go, jako kolejny letni blockbuster, to bawić się można na nim zupełnie nieźle, ale gdy weźmie się pod uwagę, iż jest częścią kultowej dla kina science fiction serii i garściami czerpie z oryginalnej jedynki i dwójki, mina robi się niewesoła. 



Czy to rzeczywiście tak bardzo zły film, że zasługuje na spopielenie w piekielnych czeluściach? Spokojnie, "Terminator: Genisys" ma kilka plusów i jest nikła szansa, że i niektórym starszym fanom się spodoba. Bo przez pierwsze minuty jest naprawdę dobrze. Widać, że oddano hołd dziełom Camerona. I nie istotne w tym momencie, że naciskano kombinacje klawiszy kopiuj-wklej. Ważne, że czuć klimat tamtych produkcji.  

Rok 2029. Zostajemy wrzuceni w wir ostatecznej bitwy ze Skynetem, bitwy, od której zależy los ludzkości. Następnie przywódca ruchu oporu – John Connor (Jason Clarke) wehikułem czasu przenosi w przeszłość swojego żołnierza Kyle’a Reese’a (Jai Courtney), by ten ochronił jego matkę przed wysłanym wcześniej Terminatorem. I patrzy się na to z zapartym tchem i nutką nostalgii, aż do momentu, kiedy na scenę wkracza… Robodziadek, czyli około 70-letni Arnold Schwarzenegger, oraz młodziutka Emilia "Matka Smoków" Clarke. Wtedy film zamienia się w parodię od lat trzynastu. Zamiast grozy, napięcia i wzruszeń – cech umiejętnie dawkowanych w "Terminatorach" Camerona, tutaj tak umiejętnie zdeptanych przez  parę scenarzystów i niejakiego pana Alana Taylora (reżyser serialowy i facet od "Thora – Mrocznego świata"), otrzymujemy dawkę autotematycznych żartów, tylko niezłe sceny akcji (porządne, ale niepowalające efekty specjalne) i fabułę wiszącą na włosku (paradoks czasowy do potęgi i dziury scenariuszowe wielkości kraterów na Księżycu). 



Osiwiały Arnold niby gra na luzie, miejscami jest uroczy, ale daleko mu do dawnych kreacji cyborga (za dużo humoru i puszczania oka do widza). Jeszcze jakoś daję radę Jason Clarke ("Ewolucja planety małp"), choć i tak jest – moim zdaniem – słabszy do Christiana Bale’a z "Terminatora: Ocalenia". Pamiętacie początkowe sekwencje z "Dnia sądu"? Tam w Johna Connora wcielił się Michael Edwards. Kompletnie nieznany na ekranie pojawił się na krótko i to wystarczyło, aby nazwać go najbardziej charyzmatycznym z całej serii. O reszcie ekipy z filmu Taylora za wiele pozytywnego powiedzieć się nie da. Emilia Clarke ("Gra o tron") jako Sarah Connor, mimo że się stara i pokazuje pazury, nie dorasta do pięt Lindzie Hamilton. Posługuje się bronią palną każdego rodzaju i nie dla niej zarezerwowane słowo strach, jednak "zabija swoją bohaterkę" nijakością. A już drewniany, napakowany Jai Courtney ("Szklana pułapka 5") to gwóźdź do trumny efekciarskiego spektaklu. Na twarzy Reese’a z 1984 roku w wykonaniu Michaela Biehna malowało się mnóstwo cierpienia i blizn wojny. Kwadratowe lico Courtneya pozbawione jest wszelakich emocji. Są jeszcze drugoplanowi J.K. Simmons ("Whiplash") i Byung-hun Lee ("G.I. Joe: Czas Kobry"). Ten pierwszy, skądinąd znakomity aktor, chyba czuł się na planie totalnie zagubionym, nie wiedząc, w którą stronę ma pójść jego postać i sam film. Koreańczyk klonujący cyborga T-1000 Roberta Patricka nie zdążył nawet wykazać się pełnią talentu (a takowy bez wątpienia posiada).  



"Terminator: Genisys" miał potencjał i jakoś dałoby się wybaczyć wady, ale nokaut w postaci złych decyzji obsadowych i, co jest tegoż skutkiem, kiepskiego aktorstwa, sprawia, że film leży na deskach i nie ma nadziei, że się podniesie. Najgorszy ze wszystkich odsłon, zbliżony jakością do "Buntu maszyn", walkę o portfele widzów (głównie młodych) może i wygra, wszak jest skokiem na kasę i odcinaniem kuponów od słynnej marki. Tylko jakie ma to znaczenie, skoro w końcowym rozrachunku profanuję legendę, grzebiąc ją w głębokim dole. I ani niesamowita muzyka skomponowana niegdyś przez Brada Fiedela przypomniana w trakcie napisów, ani, o dziwo, pochlebna opinia Jamesa Camerona (trudno uwierzyć, że oglądał całość) nie pomoże. 
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Terminator: Genisys
Gdyby w 1984 roku James Cameron nie podjął się realizacji niskobudżetowego filmu zatytułowanego... czytaj więcej
Recenzja Terminator: Genisys
Dla wielu osób seria Terminator kończy się na drugiej odsłonie, który to również sequel w opinii... czytaj więcej
Recenzja Terminator: Genisys
Marka "Terminatora" ma niezaprzeczalnie spory potencjał, lecz po "Dniu sądu" (który moim zdaniem jest... czytaj więcej