Recenzja filmu

Stalingrad (2013)
Fedor Bondarchuk
Mariya Smolnikova
Yanina Studilina

Niemcy - Rosja 1:0

Uwaga. Tekst zawiera drobne spoilery. Niewątpliwie Fedor Bondarchuk chciał ukazać bitwę o Stalingrad w blockbusterowym wydaniu. Oglądając "Stalingrad", widać inspiracje stylem Rolanda Emmericha,
Uwaga. Tekst zawiera drobne spoilery.

Niewątpliwie Fedor Bondarchuk chciał ukazać bitwę o Stalingrad w blockbusterowym wydaniu. Oglądając "Stalingrad", widać inspiracje stylem Rolanda Emmericha, Michaela Baya, a nawet Petera Jacksona. Bondarchuk nie ma jednak we krwi kręcenia wysokobudżetowych widowisk. Ten brak doświadczenia uwidocznił się w każdym elemencie. W efekcie końcowym, już po seansie, cieszyć się jedynie mogą zagorzali fani dwóch pierwszych wyżej wymienionych reżyserów oraz nasi rodacy z Panem Jerzym Hoffmanem na czele.

Film rozpoczyna się w Japonii po trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło Kraj Kwitnącej Wiśni 11 marca 2011 roku. Rosyjscy ratownicy znajdują  pod gruzami pięcioro niemieckich dzieci. Jeden z nich, by uspokoić czekające na ratunek pociechy, zaczyna opowieść o swej matce i "pięciu ojcach". Tym sposobem przenosimy się do Stalingradu, gdzie kilkoro rosyjskich żołnierzy ma za zadanie obronić strategicznie usytuowany w pobliżu Wołgi budynek. Od powodzenia ich misji zależą nie tylko losy Stalingradu, ale też całego świata...



Ciężko jest uwierzyć, że "Stalingrad" wyszedł spod ręki tego samego człowieka, co "9 kompania". Jest to jednak smutna prawda obrazująca, jak wysoki Bondarchuk zaliczył spadek formy. W "Stalingradzie" nie ma jednego bohatera. Herosami są wszyscy wojacy broniący feralnej nieruchomości. Całe szczęście, że Pyotr Fyodorov, Dmitriy Lysenkov, Andrey Smolyakov czy Aleksey Barabash różnią się fizjonomią. Gdyby nie to spokojnie można by powiedzieć, że na ekranie widzimy klony. Ich postaci pod względem charakterologicznym i psychologicznym są bowiem identyczne. Wszyscy są heroiczni, niezwykle empatyczni, szlachetni, romantyczni etc. Nawet gdy zabiją wroga (nieważne czy honorowo czy nie), głos zabierze narrator (wspomniany w poprzednim akapicie ratownik), który usprawiedliwi ten straszny czyn. Jest ono za każdym razem identyczne: każdy z nich został wcześniej doświadczony przez Niemców. Rosjanie organizują nawet, mieszkającej w tym budynku, Katyi urodziny, w których nie brakuje oczywiście tortu i śpiewu tenorem. Prócz nieskazitelnych charakterów obrońcy Stalingradu unikają kul lepiej niż Neo w "Matrixie" czy John Preston w "Equilibrium". Nie tylko Keanu Reeves i Christian Bale mogą czuć się zawstydzeni. Podobnie mogą się czuć Sylvester Stallone i Peter Weller. Ten pierwszy miał większe problemy z moździerzami w "Rambo II", a drugi nawet w "RoboCopie" nie potrafił tak precyzyjnie strzelać rykoszetem. A po drugiej stronie? Mamy wracającego do Stalingradu  Thomasa Kretschmanna, który w ciągu 20 lat zdążył się uwstecznić. Jego postać jest całkowicie niewiarygodna. Najpierw gwałci Rosjankę, by później bronić jej za wszelką cenę i raczyć monologami o ludzkim atawizmie. To niezdecydowanie między byciem "dobrym Niemcem", a "zimnym nazistą" wychodzi na złe jemu i całej produkcji.

Pozostaje jeszcze strona techniczna. Bondarchuk stosuje często ujęcia szerokiego planu, podobne do tych krajobrazowych w "Hobbicie" czy każdej części trylogii "Władca pierścieni". Często też wybuch jest dla niego celem samym w sobie, co zapożyczył od Emmericha i Baya. Niestety wszystkie te punkty dużo lepiej sprawdzają się u jego "mentorów". W "Stalingradzie" wygląda to sztucznie. Nienaturalności dodaje też częsty efekt slow-motion. Jest on jeszcze gorzej wykorzystany i bardziej denerwujący niż w "Szklanej pułapce 5".



Z lekcji historii dobrze wiemy, jaki był finał bitwy i całej wojny. Ze "Stalingradu" płynie wniosek, że dzięki garstce wojaków armia Wermachtu nie dotarła do Indii i nie poznała, co potrafią zrobić tamtejsze prostytutki mające sześć rąk. Na polu kinematografii i obu obrazów z udziałem Kretschmanna zdecydowane zwycięstwo odnoszą jednak Niemcy. To ich "Stalingrad" jest warty uwagi. Rosyjska produkcja jest infantylna i ciężka w odbiorze (amerykańskie widowiska może i są głupiutkie, ale lekko się je ogląda) i pokazuje, że nie tylko my nie potrafimy kręcić wysokobudżetowych widowisk bitewnych. Z punktu widzenia polskiego widza to jej największa zaleta.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Bohaterstwo obrońców Stalingradu pokonuje w filmie Fendora Bondarczuka czas i przestrzeń. Z wypiekami na... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones