Koniec końców dostajemy przystępnie niejednoznaczną, jakoś pewnie gorzką, a przy tym dziwnie zabawną opowieść o żeńskim porozumieniu, o niewidoczności kobiet i o traceniu przez nie rozumu; o
Choć scenariusz Sarah Gubbins oparty jest na powieści Susan Scarf Merrell inspirowanej życiem Shirley Jackson (autorki "Nawiedzonego domu na wzgórzu"), to licho mogłoby porwać całą tę szkatułkowość, a "Shirley" poradziłaby sobie sama. Antybiografia pierwszej damy amerykańskiej powieści grozy jest tym, czym "Zakochany Szekspir" dla twórcy "Makbeta": epizodycznym zmyśleniem, quasi-gatunkowym mrugnięciem oka, zakrzywionym portretem twórczym. Celem Josephine Decker (pod producenckim patronatem Martina Scorsesego) jest raczej dialog z pisarską wyobraźnią specjalistki od rozpadu kobiecej tożsamości niż z jej biografią. Dostajemy więc przystępną miksturę fikcji i rzeczywistości, psychologicznie trudny do oszacowania i tyleż niepokojący obyczajowy thriller.
Gdy świeżo upieczeni małżonkowie Rose (Odessa Young) i Fred (Logan Lerman) trafiają pod dach charyzmatycznego profesora literatury, bon vivanta Stanleya (niepokojąco impulsywny Michael Stuhlbarg) i jego nie mniej ekscentrycznej żony-wiedźmy-pisarki Shirley (Elisabeth Moss, jaką znamy i jakiej się boimy), nie wiedzą, że skrzypiące domostwo okaże się placem zabaw gospodarzy-manipulatorów. W amerykańskich latach 60. opieka nad kuchnią i pomoc wahliwej pani domu wydaje się dziewczynie adekwatną ceną za uczelnianą asystenturę ambitnego męża. Do czasu. Lektury mrocznych opowiadań i codzienność u boku ich weredycznej autorki sprawią, że szał twórczy pisarki znajdzie godną przeciwwagę w przebudzeniu samej Rose.
Czy chodzi o starą dobrą emancypację? Dobre sobie! Jeśli sądzicie, że znacie tę historię, zapnijcie pasy, bo Decker ogołoci was z oczekiwań i obije na polu psychologicznej bitwy. Kto tu z kim walczy, trudno z całą pewnością stwierdzić. Racji nie da się zmierzyć z linijką w ręku. Relacja mistrzowsko-uczniowska mieni się odcieniami wzajemnej fascynacji, niechęci, powiernictwa, wampiryzmu i pożądania. Relacja na linii kobiety-mężczyźni pozostaje równie nieostra: między obłudą, toksycznością, uległością, przemocową protekcjonalnością, podziwem i najprawdziwszym lękiem. W "Shirley" pod jednym dachem dwie pary o różnych stażach przyglądają się w sobie jak w lustrze. A że lustro jest zakrzywione, sporządzane na własny użytek (już i tak iskrzące) definicje związku i uczuć okazują się tymczasowe i wymagają znacznie większej kreatywności.
Ponieważ obracamy się w środowisku pretensjonalnych intelektualistów, czytelniczka Rose – kura domowa i przyszła matka w skrępowanej epoce matek-kur domowych – pełni w filmie rolę czystej karty. To na niej zapiszą się głęboko ukryte pragnienia kobiet tamtego czasu, a więc i dylematy odżywające na nowo także w osobie Shirley. Taka już jest wyzwalająca i niebezpieczna moc sztuki: gdy czytelniczka przegląda się w dziele, ekscytacja makabryczną intrygą znajduje najmniej spodziewane ujście; w tym samym czasie sama twórczyni żeruje na swojej czytelniczce. To relacja idealna i toksyczna zarazem.
Owe wpływy zostają oddane najszlachetniejszymi filmowymi środkami. Szarpane struny i agresywne klawisze fortepianu oraz montaż działają na usługach emocji. Ręka Sturla Brandtha Grøvlena jest w wiecznym (lecz przemyślanym) ruchu: operator konfrontacyjnie zbliża twarze, by zaraz zmienić punkt widzenia, wyobcować postać, onirycznie ją pokawałkować i rozmyć. Momentami ogląda się to jak "Wichrowe wzgórza" Andrei Arnold, które ktoś zmieścił w zatęchłych sypialniach domu, w którym straszy.
Koniec końców dostajemy przystępnie niejednoznaczną, jakoś pewnie gorzką, a przy tym dziwnie zabawną opowieść o żeńskim porozumieniu, o niewidoczności kobiet i o traceniu przez nie rozumu; o artystycznej obsesji i o chorobie psychicznej jako źródle twórczej energii; wreszcie – o uległości i kobiecym szaleństwie jako narzędziu ryzykownej walki o swoje.